Nadszedł czas ujawnić mojego najulubieńszego gitarzystę. Wygrał irlandzki chłopak we falneli, od którego zioneło morze whisky (niestety, to go zgubiło). Wybitny. Przypominam całą dziesiątkę. Myślę o kolejnym cyklu, ale nie zapominam, że to blog o książkach i filozofii.
Miejsce drugie na mojej liście: Johnny Marr. Nie załapałem się na pokolenie The Beatles, dlatego moimi Beatelsami byli Kowalscy. A Marr stanowi najlepsze połączenie Harrisona i Davisa (The Kinks). Mistrz.
Zbliża się do końca cykl z moimi ulubionymi gitarzystami. Pozostało jeszcze czterech. Dzisiejsza prezentacja będzie zagadką. Ponieważ mój bohater jest gitarzystą tak znanym i docenianym (mam nadzieję), to zagadka jest czystą formalnością.
Oto fragment bardzo znanego (mam nadzieję) filmu. Główny bohater filmu (rzecz dzieje się Londynie) przypadkiem (czyżby) trafia na koncert. A na scenie zespół z dwoma gitarzystami. Chodzi mi o wyższego, bruneta, grającego na białej gitarze. Tym razem występuje w roli drugoplanowej (w tej kategorii też dają Oscary). Jednak po głowie krążył mu już plan założenia nowej kapeli - tylko z jednym gitarzystą. Znakomita scena.
Jednym z najważniejszych znaków firmowych zespołów grających tzw. rocka progresywnego (muzyka dla wrażliwych - jak reklamowała to pewna firma, sprzedająca kasety magnetofonowe), jest pewien poziom wyszkolenia muzycznego. Jeśli chcecie grać piosenki, które trwają po pół godziny, to naprawdę musicie jakoś wypełnić ten czas. Popisy na klawiszach, perkusji, potem jeszcze raz klawisze, wokalizy i oczywiście niezliczone akrobacje gitarzystów.
Kiedyś byłem wielkim fanem tego typu muzyki, dziś nie jestem w stanie wysłuchać nawet Pompejów (nie jestem już pewnie taki wrażliwy). Nuda. Rock progresywny znudził nawet samych muzyków, którzy przeszli w stronę rocka eksperymentalnego czy jazzu.
Niemniej jednak Latimer, Gilmour, Fripp, Rothery, Akermann, to w swoim fachu - mistrzowie. Z całej tej grupy, wybieram - mojego faworyta - Steve'a Howe'a. Fantastycznie długie palce.
Dziś powracam do moich ulubionych klimatów, czyli muzyki świata (nie wiem, jak lepiej to nazwać). Wielką gwiazdą tej muzyki jest Senegalczyk Youssou N'Dour. Niestety, nie gra na gitarze. Gra na niej za to Barthélémy Attisso. I to jak. Z pochodzenia Togijczyk, z wykształcenia prawnik był jednym z filarów legendarnego senegalskiego zespołu Orchestra Baobab. Ten założy w 1970 roku w Dakarze zespół stał się jedną z czołowych przedstawicieli muzyki afrykańskiej (choć mocno w typie son-cubano). Zespół ma się całkiem dobrze, choć Attisso nie nadaje już rytmu i nie wykręca pięknych solówek. W przeciwieństwie do gitarzystów, o których pisałem wcześniej - żyje. Wrócił do swojego zawodu i udziela porad prawnych w niebezpiecznym Lomé.
Wśród słuchaczy muzyki rozrywkowej co raz wybuchają spory, spowodowane odejściami liderów. Czy lepszy był Genesis z Gabrielem, czy z Collinsem? Czy Marillion bez Fisha, to wciąż Marillion? Syd Barret czy Roger Waters, a może Gilmour? itp.
Podobnie było z moimi dzisiejszymi bohaterami (znowu miejsce podwójne), a mianowicie z zespołem The Fleetwood Mac. W pierwszym składzie zespołu Micke'a Fleetwooda (perkusja) na gitarze grał Peter Green. Wcześniej razem grali w kuźni talentów, czyli Bluesbreakers Johna Mayalla. Wybitny gitarzysta i kompozytor. Narzucił zespołowi swój niepowtarzalny, blues-rockowy styl.
W 1970 roku odszedł od zespołu, który stopniowo zmierzał w stronę rocka lub pop rocka. Fani Greena kręcili głowami. Pojawiły się wokalistki (Steve Nicks oraz Christine McVie), pojawiły się przeboje, zespół osiągnął sukces. Z Greenem nie było tak źle. Znacie Black Magic Woman - to jego kompozycja. W 1975 roku miejsce gitarzysty zajął Amerykanin Lindsey Buckingham i niemal wszyscy zapomnieli już o Greenie.
Uwielbiam Fleetwood Mac zarówno z Greenem, jak i Buckinghamem. Fenomenalni muzycy. Oto dwa tego przykłady. Dwa fantastyczne utwory. Epickie, gotyckie The Green Manalish (na drugiej gitarze świetny, niestety, niespełniony, Danny Kirwan) oraz Big love. Buckingham (też fajnie śpiewa) gra a ja słyszę co najmniej dwie gitary. Niech ktoś to zagra przy ognisku, zdobędzie uznanie.
Dziś będzie krótko, ponieważ moim bohaterem jest Neil Young. Mam nadzieję, że prawie wszyscy o nim słyszeli, a może nawet ktoś zna jego płyty. Trzeba powiedzieć, że cały czas w świetnej formie.
Tu - moim zdaniem - jego epokowy utwór. Jeśli zrobię listę moich najlepszych utworów, to piosenka o tym, który przyszedł tańcząc zza wielkiej wody, na pewno na niej się znajdzie.
Powracam do listy moich ulubionych gitarzystów. Dziś kilka słów o Jeffie Buckley'u.
Moja droga do Buckley'a rozpoczęła się w połowie lat 80. Być może w Programie III Polskiego Radia. Usłyszałem wówczas piosenkę Song to the Siren zespołu This Mortail Coil. TMC był projektem Pana Ivo Watt-Russella, założyciela wytwórni 4AD. Chodziło o to, aby jego podopieczni nagrali kilka fajnych piosenek. Wydali pod tym szyldem trzy płyty. I właśnie z pierwszej płyty (w moim przekonaniu najlepszej) It'll End in Tears (1984) pochodzi owa Pieśń. Robin Guthrie gra na gitarze, Elisabeth Fraser śpiewa, a zatem niemal w całości prezentuje się słynny Cocteau Twins (jesteśmy przecież na blogu o książkach). Fraser wówczas mało śpiewała w znanym ludziom języku, ale wyszło tak:
Nie najgorzej, choć może za bardzo dramatycznie. No, ale łódka tonie, on czeka i usycha itd. Dowiedziałem się, że jest to cover piosenki Tima Buckley'a (napisanej wspólnie z Larry Beckettem) z 1970 roku. Tak oto zainteresowałem się Timem Buckley'em III. Ten amerykański artysta, tworzący na przełomie lat 60/70, był przedstawicielem stylu, nazywanego psychodelicznym folkiem. Podoba mi się ta nazwa. Kalifornijski, radosny folk - w przeciwieństwie do smutasa Dylana. Tak prezentowała się Tim Buckley.
Niestety, 28 czerwca Tim Buckley 1975 roku, w wieku 28 lat (a jakże), został znaleziony martwy w pokoju hotelowym. Heroina. I jeszcze jeden ważny fakt: w 1966 Tim Buckley został ojcem. Mary Guibert urodziła syna - Jeffa. I tak oto dotarłem do Jeffa Buckley'a. Poznałem jego muzykę, gdy był już uznaną gwiazdą (choć to chyba złe słowo). Wielki talent. Jego debiut, płyta "Grace" (1994), to jedna z najważniejszych płyty XX wieku. Nowy Dylan, nowy Springsteen... Niesamowity głos, ekspresja i gitara.
W maja 1997 nagrywa nowy materiał w Memphis. 29 maja idzie popływać w Wolf River. Kilka dni później znajdują jego ciało w rzece.
Na koniec, ponownie Fraser. Tym razem z Buckley'em. Wiodło im się różnie, o czym mówi ta piękna piosenka.
Mirka Benešová –
młoda dziewczyna poznaje w Pradze muzyka Mejle Hlavse – jednego z
najważniejszych muzyków Czechosłowackiej sceny muzycznej (Plastiki, DG 307, Půlnoc).
Tworzą piękną parę.
Po kilka latach
rozstaje się z Hlavsą i wiąże się z beatinkiem Milanem Kochem – biorą ślub.
Pewnego listopadowego
wieczora Mirka Kochova z mężem czekali na tramwaj. W pewnej chwili straciła z
oczu swego męża. Szukała go całą noc.Po
kilku godzinach znaleziono jego rozjechane ciało w tunelu.
Swe życie
poświeciła odnalezieniu, opracowaniu i wydaniu poezji Kocha. Zrealizowała cel. Pierwsze wydanie dorobku męża rozdała znajomym.
Pewnego dnia dwudziestoczteroletnia
Mirka Kochova dopisała krzyżyk do swego nazwiska na skrzynce pocztowej, wróciła
do mieszkania i odkręciła gaz.
Poeta, filozof
Egon Bondy napisał tekst. Hlavsa – muzykę.
Autor - dzieło - odbiorca. Który element jest najważniejszy w artystycznym procesie. Może wszystko jest ważne? Za Georgiem Steinerem stawiam proste pytanie: „Dlaczego właściwie G-moll miałoby być »kluczem
smutku«?. No właśnie, dlaczego? Jeżeli odpowiemy na to pytanie, to rozjaśni się również nasz estetyczny dylemat.
Do poczytania:
G. Steiner: Zerwany kontrakt. Przeł. O. Kubińska. Warszawa 1994.
Walijskiego muzyka Greena Gartside'a, lidera założonego w 1977 roku zespołu Scritti
Politti, z pewnością można zaliczyć do grona najbardziej oczytanych muzyków. A że muzyka to nie
sport, to konkurencja nie odstaje.
Na pierwszym albumie "Song of Remember" (1982) znalazł się utwór
pod tytułem Jacques Derrida. Myślę, że piosenka wciąż dobrze brzmi. Ale liczą się także słowa. Nie będę dokonywał dekonstrukcji tekstu (patrz niżej),
powiem jednak o czymś innym.
Proszę sobie wyobrazić, że słynny (być może także i Cardiff) filozof
Jacques Derrida spotkał się z muzykiem. W paryskiej kawiarni porozmawiali sobie
między innymi o ekspresji w muzyce. Derrida powiedział, że to, co robi Walijczyk
jest częścią tego samego projektu zniszczenia. Jest to ten sam dekonstrukcyjny
nastrój – choć w muzyce przejawia się on inaczej. To, co niepokojące zawsze
stanowiło doświadczenie dla popu. I tak oto muzyka pop wstąpiła na
pierwszy front w walce przeciw logocentryzmowi.
Może zastanawia Państwa dziwna nazwa zespołu. I tu jeszcze raz znajdujemy
potwierdzenie oczytania Greena Gartside’a.
Oto fragment tekstu:
I'm in love with the bossanova
He's the one with the cashanova
I'm in love with
his heart of steel
I'm in love
I'm in love with
the bossanova
He's the one with
the cashanova
I'm in love with
his heart of steel
I'm in love
How come no-one
ever told me
Who I'm working
for
Down among the
rich men baby
And the poor
Here comes love
for ever
And its here comes
love for no-one
Oh here comes love
for Marilyn
And it's oh my
baby oh-oh my baby
What you gonna do?
In the reason - in
the rain
Still support the
revolution
I want it I want
it I want that too
B'baby B'baby it's
up to you
To find out
somethin' that you need to do
Because
'm in love with a
Jacques Derrida
Read a page and
know what I need to
Take apart in my
baby's heart
I'm in love
I'm in love with a
Jacques Derrida
Read a page and
know what I need to
Take apart in my
baby's heart
I'm in love
To err is to be
human
To forgive is too
divine
I was like an
industry
Depressed and in
decline
A tu piosenka:
Do posłuchania:
Sctitti Polliti: Song of Remember (1982)
Do poczytania:
J. Derrida: O gramatologii. Przeł. B. Banasiak. Warszawa 2011.
Przy okazji rozpoczęcia nowego
semestru akademickiego przypomniała mi się pewna piosenka. Historia jest smutna. Ona – Selma, jedzie
na studia. On – nie jedzie. Nie wiadomo z jakich powodów. Były to (normalne) czasy, kiedy nie wszyscy jeszcze studiowali. Pomaga jej zanieść
walizkę na dworzec. Jest to ostatnia
chwila, by wyznać jej miłość. Nie wyznaje.
Z jego ust wydobywa się tylko "Cześć, Selmo,
proszę cię, nie wychylaj się przez okno". Niewiele. Selma pojechała. On
pozostał. Były to czasy, kiedy nie można
było wysłać smsa i naprawić straconą szansę. I tak nie miał szans, gdyż Selma nie pojechała na wakacje, obóz harcerski, do pracy
za granicą, lecz wyjechała na
uniwersytet. A jak wiadomo nauka i cnota rzadko idą w parze.
On - Vlado Dijak
Tekst napisał poeta
Vlado Dijak, muzyka jest dziełem Gorana Bregovica. "Selma" Białego
guzika nadal brzmi świetnie.
Czas odświeżyć cykl: przy muzyce o literaturze. Dziś będzie mowa o zespole, który trudno będzie jednak ożywić, czyli o progresywnej kapeli Emerson, Lake and Palmer. W swych indywidualnych konkurencjach: klawisze, wokal i perkusja panowie należą do czołówki w historii muzyki rozrywkowej. Po świetnie przyjętych płytach Tarkus (1971) oraz Pictures at the Exihbition (1971) zespół niemal osiągnął sławę i poziom Floydów czy Crimsonów.
Wydaną w 1973 roku płytę Brain, Salad Surgery otwiera ich interpretacja utworu Sir Huberta Parry'ego z 1916 roku skomponowanego do tekstu Williama Blake'a, stanowiącego z kolei przedmowę do poematu Miltona. Wiersz oparty jest na legendzie jakoby młody Jezus z Józefem wędrowali sobie po zielonych wzgórzach Anglii. I chociaż raczej nie jest to prawda a oczu blask syna Boga nie przedarł się przez mgłę nad Glastonbury, to myśl o nowym Jeruzalem na stałe zagościła w serach Anglików. Lake z charakterystycznym dla siebie patosem odśpiewał ów hymn. Stacja BBC na początku nie chciała odtwarzać utworu, uważając, że nie jest to taka sobie zwykła piosenka. Poza tym, czy hymn może spaść na liście przebojów z miejsca 7 na 11?
Emerson i Moog
Piosenka ma jeszcze jednego bohatera: - jest nim debiutujący wówczas syntezator Moog (nazwa pochodzi od konstruktora i muzyka Roberta Mooga), którego później używano między innymi w muzyce dyskotekowej.
William Blake
Czy kiedykolwiek Jego stopy
Przez zieleń naszych pastwisk szły?
Baranek Boży czy nawiedził
Tę ziemię za pradawnych dni?
Czy Jego oczu blask się przedarł
Przez tę na wzgórzach naszych mgłę?
Gdzież Jeruzalem jest? Tu wiecznie
Szatańskich młynów praca wre.
Przynieś mi strzały mej tęsknoty,
Przynieś mi włócznię, przynieś łuk!
Przegonię chmury! Rydwan złoty,
Płonąc, łomocze w twardy bruk.
Z tej walki duchów nie ucieknę,
Miecz nie wypadnie z moich rąk,
Aż Jeruzalem zbudujemy
Pośród zielonych Anglii łąk.
Przeł. Zygmunt Kubiak
Do posłuchania:
Emerson, Lake and Palmer: Brain, Salad Surgery (1973)
„Piosenka nigdy nie przychodzi do mnie w
pełni uformowana, w oślepiającym błysku natchnienia. Moja metoda pracy to
dłubanie. Majstrowanie. Jeśli melodia wpada mi zbyt łatwo do głowy, uznaję, że
nie jest zbyt dobra, wywracam ją na nice, przyglądam się jej w środku nocy.
Piosenka jest krótką formą i wszystko w niej ma znaczenie. W trwającym
czterdzieści pięć minut utworze może ci ujść sucho nawet morderstwo. Ale nie w
trzyipółminutowej piosence”.
Burt Bacharach to geniusz. Napisał
chyba ze sto hitów, które wciąż są za takie uznawane. Z pisaniem książek nie
idzie mu już tak dobrze, czego przykładem jest jego autobiografia, która
niedawno ukazała się w Polsce. Książka nosi tytuł jednego z jego wielkich
przebojów Krople deszczu padają mi na głowę. Oryginalnym tytułem jest inna –
ponoć w Polsce mniej znana piosenka –Anyone Who Had a Heart. Stateczny Pan
opowiada głównie o swym wykształceniu muzycznym, perfekcjonizmie, doprowadzającym
muzyków z nim pracujących do szału, o kobietach (miał cztery żony), o
koncertach z Marleną Dietrich, o tragicznym życiu jego córki Nikki (popełniła
samobójstwo), o fascynacji wyścigami konnymi, o współpracy i rozstaniu ze swym
znakomitym tekściarzem Halem Davidem. Nie można powiedzieć, by książka wciągała, pewnie zadowoli jedynie fanów Bacharacha. Napięcie wprowadzają przede wszystkim
wypowiedzi innych osób, które czasem stawiają mistrza w złym świetle – zwłaszcza w kwestiach
rodzinnych. Choć w sumie interesujący z niego gość, no i geniusz.
Dla młodziaków, którzy nie za bardzo
ogarniają o kim mowa (co jest szczerze mówiąc: obciachem), przedstawiam wypowiedź
człowieka, którego może znają. Noel Gallagher rzecze: „Gdybym potrafił napisać
piosenkę w połowie tak dobrą jak This Guy’s in Love with You czy Anyone Who
Had a Heart, umarłbym szczęśliwy”. I jeszcze raz bądźmy szczerzy: nie potrafi.
I coś do posłuchania, z setki hitów,
wybieram coś mniej znanego, fantastyczna muzyka z fantastycznego filmu:
Do poczytania:
Burt Bacharach: Krople deszczu padają mi
na głowę. Autobiografia. Przeł. Andrzej Szulc. Warszawa 2014.
Jak powszechnie wiadomo poezja w muzyce rockowej sprawdza się tak sobie. W ogóle poezja z muzyką jest raczej trudna do strawienia. Bywają jednak wyjątki. I tak, chciałbym przypomnieć dziś projekt powstały w rocznicę 100-lecia śmierci Arthura Rimbauda. Przewodził mu znany francuski kompozytor i producent Hector Zazou (z pochodzenia Algierczyk). Człowiek znany i ceniony w środowisku muzycznym. Często - niezbyt trafnie - porównywany do Davida Byrne'a czy Petera Gabriela. Na pewno cechowała go ta sama pasja poszukiwania nowych brzmień w muzyce. Jak zawsze dobrał sobie zacnych współpracowników, by
wspomnieć tylko Davida Sylviana, Johna Cale'a, Ryuichi Sakamoto, Billa Laswella czy Lise
Gerard. No i jeszcze pan Depardieu jako głos. Powstała bardzo ciekawa płyta, nasycona elektroniką i Saharą, na której udało się wybrnąć z odwiecznego dylematu "śpiewania poezji" (i nie tylko za pomocą "spoken word over music"). Warto posłuchać, a przy okazji odkurzyć jakąś starą antologię poezji francuskiej.
„Czy wie pan,
drogi panie, co to jest rozczarowanie?” (T. Mann)
W naszym cyklu
przy muzyce o literaturze nadszedł wreszcie czas na Tomasza Manna. W latach sześćdziesiątych
ubiegłego wieku na listach przebojów (a jakże!) pojawiała się piosenka „Is That
All There Is?”. Zagadkowy tytuł, ponura muzyka i nieco przygnębiający tekst
sprawił, że piosenka szybko zdobyła sobie miano „egzystencjalnej”. Utwór napisał
znany tandem: Jerry Leiber (tekst) oraz Mike Stoller (muzyka). Wcześniej dali
się poznać jako autorzy żwawej piosenki o zapuszczonym psie, który nie może
przestać wyć. W sumie zrobili kawał dobrej roboty – nie tylko dla Elvisa. Celowali
w największych. Naszą piosenkę pisali z myślą o Marlenie Dietrich. Ta na
(nie)szczęście odmówiła. W rezultacie piosenkę zaśpiewała (choć może to za dużo
powiedziane, bo znacznie więcej tam melorecytacji) amerykańska piosenkarka i
aktorka Peggy Lee (ta od „Fever”). Jak wyszło? Powiem tylko, że nikt już nie żałował,
że nie zaśpiewała tego Dietrich. Ale wróćmy do Manna.
Inspiracją
Leibera była bowiem nowela Manna „Rozczarowanie”. Pewnie dla wielu z was może być
niespodzianką, że niemiecki pisarz w ogóle napisał coś, co nie ma pięciuset stron.
A jednak. Kilkustronicowa nowela przedstawia spotkanie narratora ze starszym
mężczyzną, opowiadającym o różnych epizodach swego życia. „Wyznaję, że mnie
słowa tego osobliwego pana wprawiły zakłopotanie, i lękam się, że i teraz
jeszcze nie będę w stanie powtórzyć ich w taki sposób, aby wzruszyły innych w
tym samym stopniu, jak mnie samego owego wieczoru. Może działanie ich polegało
na dziwnej otwartości, z jaką udzielił mi ich człowiek zupełnie nieznajomy”. Człowiek
ów opowiedział mu o swym rozczarowaniu, które pojawiało się już w dzieciństwie,
wspominał mu też o doznanym szczęściu, które również go rozczarowało...
Tekst piosenki
jest oczywiście swobodną wariacją na temat tekstu Manna, ale myślę, że nawet lodowaty
Adrian Leverkühn wzruszyłby się słowami śpiewanymi przez Peggy Lee.
Is that all there is, is that all there
is?
If that’s all there, my friends, then
let’s keep dancing
Let’s break out the booze and have a
ball
If that’s all there is
Do poczytania:
Tomasz Mann: „Nowele”. Przeł. Leopold
Staff (różne wydania)
Dawno nie było nic w naszym cyklu "przy muzyce o literaturze". Już niedługo o Plastikach i ich literackich inspiracjach. A dziś zespół The Divine Comendy z Irlandii Północnej. Nazwa zobowiązuje. Bardzo sympatyczna piosenka.
Czas na kolejny odcinek serii „literatura
w muzyce”.
Zespół
Tindersticks usłyszałem po raz pierwszy w audycji Tomasza Beksińskiego. Świetny
klimat i głos Stuarta Staplesa sprawił, że od razu stałem się ich fanem. Ostatnia
płyta potwierdziła dobrą formę zespołu z Nottingham.
Z twórczością
Sarah Kane zapoznałem się dopiero po jej tragicznej śmierci. Pamiętam, że
toczył się wówczas spór wokół jej dramatów; że niby takie brutalne, że to tylko
moda, która przeminie… podczas gdy Słowacki i Fredro niczym platońskie idee
będą zawsze. I w ogóle kogo mogą obchodzić majaki chorej kobiety.
Kilka lat po jej
śmierci zespół Tindersticks wydał utwór 4:48
Psychosis. Wykorzystano w nim fragmenty dramatu Kane o tym samym tytule. Jest
to jej ostania praca, pisana częściowo w szpitalu, gdzie zmagała się z głęboką
depresją. Niedawno przypominałem sobie tę sztukę. Wciąż robi wrażenie.
Świetny utwór,
choć raczej nie do nucenia.
Uwaga: proszę nie patrzeć na obrazki tylko słuchać.
Pisałem już o zacnym (choć z czasem coraz mniej) zespole Genesis i ich nieszczęśliwym, skrzętnie zbadanym przez profesora Ptaszora potworze płaczku. Dziś pora na Petera Gabriela. W 1986 roku wydał album So. Płyta wydawała się łatwiejsza niż poprzednie. Czyż nie fajnie mieć czasem jakiś przebój? I faktycznie dopiero ten album, choć Gabriel wcześniej nie był muzykiem anonimowym, otworzyły mu drogę dla szerszej publiczności. A hitów było tam niemało, by wspomnieć tylko Red Rain, Sledgehammer czy zaśpiewany wspólnie z Katarzyną Wielką Don’t Give Up.
Jako że mowa ma być tu o literaturze w muzyce, chciałbym przywołać inny utwór z So, a mianowicie: Mercy Street. Jest on bowiem zainspirowany poezją Anne Sexton (m.in. poematem 45 Mercy Street). Mówiąc precyzyjniej: poezją i postacią samej poetki. Zresztą poezja jej w zasadzie nie wykracza poza osobiste przeżycia, bardzo często są to intymne wyznania – jednym słowem poezja konfesyjna. Jeżeli teraz komuś przyszła na myśl Sylwia Plath – to jest bardzo blisko. Zresztą obie Panie łączy nie tylko poezja (a może: nade wszystko poezja), ale też próby samobójcze – do poezji jako terapii namówił Sexton psychiatra po jej pierwszej próbie odebrania sobie życia, do tego doszła depresja i skomplikowane sytuacje rodzinne. Prawie to wszystko jest w pięknej piosence Gabriela.
Oto fragment tekstu Gabriela:
Looking down on empty streets, all she can see
are the dreams all made solid
are the dreams all made real
[…]
dreaming of mercy st.
wear your insides out
dreaming of mercy
in your daddy’s arms again
dreaming of mercy st.
’swear they moved that sign
looking for mercy
in your daddy’s arms
mercy, mercy, looking for mercy
mercy, mercy, looking for mercy
Anne, with her father is out in the boat
riding the water
riding the waves on the sea
I początek poematu 45 Mercy Street:
In my dream,
drilling into the marrow
of my entire bone,
my real dream,
I'm walking up and down Beacon Hillsearching for a street sign –
namely MERCY STREET.
Not there.
I jeszcze raz poetka:
Mr mój
Spójrz, jak ponumerował błękitne żyły
W moich piersiach. Co więcej, jest tam dziesięć piegów.
Teraz poszedł w lewo. Teraz poszedł w prawo.
Teraz buduje miasto, miasto mięsa.
Jest przemysłowcem. Przedtem głodował w celach
i, proszę państwa, złamano go żelazem,
krwią, metalem i triumfującym mieczem
śmierci jego matki. Lecz rozpoczął od nowa.
Teraz konstruuje mi ciało. To miasto go połknęło.
Wybudował mnie z chwały desek.
Ulepił mnie z cudów betonu.
Ustawił we mnie sześćset ulicznych znaków.
Kiedy tańczyłam, on budował muzeum.
Zbudował dziesięć bloków, gdy przeciągałam się w łóżku.
Kiedy odeszłam, skonstruował wiadukt.
Przyniosłam mu kwiaty, a on stworzył lotnisko.
Z lizaków zrobił czerwone i zielone światła.
Lecz w moim sercu, jak dziecko, chodzę na przełaj.
Przeł. Maria Korusiewicz
Do posłuchania:
Peter Gabriel: So (1986)
Do poczytania:
Anne Sexton: Kochając zabójcę. Przeł. Maria Korusiewicz. Wyd. Zysk i S-ka. Poznań 1994.
Kiedy rozpoczęła się narada, Szatan zapytał: czy jesteśmy gotowi do nowej walki, by odzyskać niebiosa? Czy jesteśmy gotowi na Najwyższego uderzyć zdradliwie? Głosy były podzielone.
„A jeśli zechce tchnienie owe,
Co roznieciło płomienie posępne,
Wzmóc je siedemkroć, znowu podrażnione,
I wrzucić nas tam? Albo jeśli z góry
Zemsta wstrzymana znów uzbroi prawą
Dłoń jego krwawą, która spadnie na nas?” *
Niebo i piekło zmieszało się i złączyło. Raj jest już utracony.
He’s a ghost, he’s a god
He’s a man, he’s a guru
You’re one miscroscopic cog
In his catastrophic plan
Designed and directed by
His red right hand **
Ale to nie koniec historii. Pewnej nocy przyszedł gość do naszego małego domu. Gdy wróciłem na ścianie było napisane krwią ofiar „his red right hand”. Powiedzieli mi, że to z Raju utraconego Miltona. La la la... ***
Do poczytania:
John Milton: Raj utracony. Przeł. Maciej Słomczyński. PIW. Warszawa 1974. *