Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 grudnia 2014

Dwa w jednym – bracia Lumière w Lyonie (1)

Moim dzisiejszym zamierzeniem jest, by w jednym wpisie połączyć dwa spośród naszych blogowych cykli: Na skrzyżowaniu dróg i Milczenie jest złotem. Czyli: dziś parę słów o ciekawym miejscu związanym z kimś ważnym dla niemego kina. Jak anonsuje tytuł posta, mowa będzie o dwóch ważnych postaciach – o braciach Auguście i Louisie Lumière, których uznaje się za twórców kina.
W Lyonie, w którym bracia spędzili większą część swojego życia, można natknąć się na wiele interesujących miejsc, związanych z nimi samymi oraz z ich osiągnięciami.Takim miejscem z całą pewnością jest długa Aleja Braci Lumière, prowadząca do ulicy Pierwszego Filmu:



Aleja niczym szczególnym się nie wyróżnia, za to przy Rue du Premier-Film znajduje się willa Augusta Lumière, przy której swą siedzibę ma Institut Lumière:

Willa A. Lumière

W willi A. Lumière znajduje się bardzo ciekawe muzeum, o którym napiszę więcej w drugiej części tego krótkiego sprawozdania na temat miejsc w Lyonie poświęconych słynnym braciom.

Willa, Instytut i Rue du Premier-Film mieszczą się w dzielnicy, w której znajdowała się fabryka Monplaisir Lumière. To właśnie z niej wychodzą robotnicy uwiecznieni na jednym z pierwszych filmów nakręconych przez braci:



Przypomina o tym nie tylko film, muzeum i nazwy ulic, ale także stacja metra - nazwana właśnie Monplaisir Lumière - i znajdujący się w jej pobliżu pomnik:
Źródło: wikipedia

Zresztą, miejsc i wydarzeń związanych z Augustem i Louisem Lumière jest w Lyonie bardzo wiele. Na zakończenie wpisu jeszcze dwie migawki, które o tym przekonują:

Transparent anonsujący coroczny festiwal filmowy imienia Braci Lumière


Mural w 3-ème arondissement



czwartek, 6 listopada 2014

Samotna, brzydka, uzdolniona


Bezpośrednią inspiracją tego wpisu jest film Violette, poświęcony trudnemu okresowi życia Violette Leduc. Leduc to francuska pisarka, która zainaugurowała swą twórczość w czasie drugiej wojny światowej, z inspiracji Maurice’a Sachsa, z którym – udając małżeństwo – ukrywała się na prowincji. Wtedy też rozpoczyna się akcja filmu.

Plakat filmu Violette
Leduc pisze o swoim dzieciństwie, o trudnych relacjach z matką, o szukaniu swojej tożsamości. W międzyczasie przenosi się do Paryża, gdzie zarobkuje, parając się czarnorynkowym handlem. Tam też natyka się na prozę gwiazdy egzystencjalistycznego ruchu – Simone de Beauvoir. Postanawia zawierzyć swój literacki los w jej ręce i – niepewna, nieśmiała – podrzuca jej rękopis.

De Beauvoir zachwyca się książką i niezwłocznie odsyła Leduc do Alberta Camusa, pracującego w wydawnictwie Gallimard, gdzie książka w 1946 roku zostaje opublikowana pod tytułem L’Asphyxie (Zaczadzenie). Publikacja przechodzi w zasadzie bez echa, a sama Leduc staje się coraz bardziej sfrustrowana, czuje się brzydka (co wielokrotnie podkreśla), przez nikogo nie chciana, wciąż odrzucana.

Wciąż jednak – zachęcana przez de Beauvoir, która pomaga jej także finansowo – pisze i publikuje. Przeżywa załamanie nerwowe i trafia na pół roku do szpitala psychiatrycznego. Wreszcie, opublikowana w 1964 (z przedmową de Beauvoir) książka La Bâtarde (Bękart) przynosi jej upragniony sukces. Tu kończy się akcja filmu.

Trudno nakręcić pasjonujący film o pisarzu, szczególnie jeśli chce się uchwycić nie tylko interesujące zdarzenia jego życia, ale także głębię jego twórczości. Violette niestety tę prawdę potwierdza. Film jest nieco przegadany, miejscami monotonny. Muszę jednak przyznać, że wciągnęłam się jednak w tę opowieść o pełnej kompleksów i wspomnień o trudnym dzieciństwie kobiecie, która szuka swego szczęścia – w życiu i w literaturze.

Violette Leduc


Co więcej, film zachęcił mnie do sięgnięcia po prozę Leduc. Niestety w polskim przekładzie dostępna jest tylko jedna jej książka – można powiedzieć: mini powieść – Dama z liskiem. Ta napisana poetycką prozą krótka historia starej kobiety, której jedynym skarbem i przyjacielem jest znaleziona wśród śmieci etola z lisa, w pełni ukazuje kunszt autorki. Z przyjemnością przeczytałabym znacznie więcej.


Violette, reż. Martin Provost, Belgia–Francja 2014.

Violette Leduc, Dama z liskiem, tłum. Maria Leśniewska, Kraków, Wydawnictwo Literackie, 1972.

czwartek, 27 września 2012

Tahitański sex appeal


Reri (Anne Chevalier)


Anne Chevalier – siedemnastolatka mieszkająca na Tahiti – została odkryta dla filmowego świata przez nie byle kogo. Debiutowała, poniekąd przypadkowo, w Tabu – ostatnim filmie wielkiego W. F. Murnaua. Po skończonych zdjęciach, już jako Reri, wyruszyła w promujące film tournée, które objęło także Warszawę.


Eugeniusz Bodo
W kinoteatrze Alhambra zjawiła się cała artystyczna śmietanka stolicy. Był i ówczesny amant polskiego srebrnego ekranu – Eugeniusz Bodo. Uwielbiany przez płeć piękną, sprytnie hołdował następującej zasadzie: „nie w miłości, lecz miłości jestem wierny”*.


Ta wierność miłości sprawdziła się i w przypadku znajomości z Tahitanką. Wkrótce Bodo namówił Reri, by ta przerwała tournée i została w Polsce. Zamieszkała w jego (i jego matki...) mieszkaniu przy Marszałkowskiej. Co tu dużo mówić – dla warszawskiej ulicy była to nie lada sensacja.


Napięcie rosło, bo oto Reri i Bodo zaczęli zdjęcia do wspólnego filmu pod wiele mówiącym tytułem Czarna perła. Redakcja „Kina” donosiła: „Dżungla pośrodku Warszawy! Tego jeszcze nie było. Wielkie palmy okręcone lianami wyrosły w atelier na Trębackiej. W dali połyskuje Morze Południowe i majaczą wyspy, pokryte bujną zielenią. Bliżej lśni czarna powierzchnia prawdziwej wody, w której odbija się księżyc (fałszywy). Obok prawdziwe bagno. Grzęźnie w nim po uszy biały człowiek, zabłąkany w tym straszliwym, tropikalnym lesie. Przyglądam się tej umazanej postaci. Ależ to Bodo”*.

Reri i Bodo na planie Czarnej perły

Film zachował się do dziś, można nań rzucić okiem na pewnym znanym portalu:)
Fabuła schematyczna, do tego wiele mówiący o mentalności ówczesnego widza przebój w wykonaniu Reri:



Jak skończyła się historia warszawianki z Tahiti? Cóż. Równie schematycznie. Kochankowie rozjechali się – każdy w swoją stronę, a Reri – po rozmaitych perturbacjach – wróciła w rodzinne strony, gdzie zapijała swe smutki.

*Cytaty pochodzą z książki:
Ryszard Wolański, Eugeniusz Bodo. „Już taki jestem zimny drań”, z przedm. Bohdana Łazuki, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2012.

środa, 1 sierpnia 2012

Arystokrata ducha

W mojej prywatnej hierarchii wielkich włoskich reżyserów XX wieku, Luchino Visconti zajmuje miejsce szczególne. Nie chodzi tylko o jego biografię i talent, o której zajmująco pisze Laurence Schifano. Mam na myśli nade wszystko stosunek Viscontiego do literatury. Oto jedno z jego wspomnień: „Pewnego dnia, w roku 1922, zastaję ojca zatopionego w lekturze książki nadesłanej mu właśnie z Paryża. Ponieważ zdumiało mnie przejęcie, z jakim czytał, przerwał na chwilę lekturę, by mi powiedzieć, jak bardzo, odwracając kartkę, cierpi na myśl, że cudowna ta powieść musi się skończyć. Był to tom W stronę Swanna”.

Jego wielkim marzeniem było nakręcenie W poszukiwaniu straconego czasu.  I choć literackim sposobem narracji, słynną „rozległą frazą” udało mu się stworzyć typ filmu proustowskiego, to jednak samej historii nie zrealizował. 

Długie lata woził ze sobą trzy oprawione w czerwony safian książki drukowane na papierze biblijnym: W poszukiwaniu straconego czasu, Śmierć w Wenecji oraz Fałszerzy. Trzeba przyznać, iż wybór iście hrabiowski, zwłaszcza ten safian robi wrażenie. 

Większość jego filmów stanowiły adaptacje wielkiej literatury, by wspomnieć tylko Tomasza Manna, Lampeduse, Camusa czy d’Annunzia. Co więcej, jest jednym z nielicznych, któremu powiodła się ta niewątpliwie trudna sztuka przekładu. Viscontiemu udało się doprowadzić do tego, że czytając Śmierć w Wenecji zawsze będę widział Dirka Bogarda a Fabrizio Salina to dla mnie Burt Lancaster z imponującymi – jak przystało na księcia – bokobrodami.

Gdy zapytano go w wywiadzie, czy jego filmy służą w ratowaniu kultury zachodniej, odpowiedział: „Tak, w pewnej mierze. Kultura staje się coraz bardziej kulturą masową, to nieuniknione. Chyba dobrze, że kino kieruje uwagę szerszej publiczności na arcydzieła literatury”.


Do poczytania:
Laurence Schifano: Luchino Visconti. Ogień namiętności. Przeł. Elżbieta Radziwiłłowa. Wyd. PIW. Warszawa 2010.

niedziela, 6 maja 2012

Milczenie jest złotem. Część druga

Robert Wiene jest znany przede wszystkim jako twórca filmowego pomnika ekspresjonizmu niemieckiego, czyli słynnego Gabinetu doktora Caligari. Niewiele osób zna inny jego film, równie mocno mrożący krew w żyłach.
Ręce Orlaka (1924) – bo o tym filmie będzie mowa – to (pierwsza, lecz nie jedyna) adaptacja powieści Maurice’a Renarda. Pokrótce rzecz ujmując, jest to historia słynnego pianisty, który ulega wypadkowi kolejowemu. Jego stan jest ciężki, życie i zdrowie Paula Orlaka jednak udaje się uratować. Nie udaje się niestety uratować jego rąk. 
Traf chce, że gdy w szpitalu leży ciężko ranny Orlak, odbywa się egzekucja groźnego rabusia i mordercy Vasseura. Lekarz Orlaka, poruszony prośbami jego żony, postanawia dokonać eksperymentalnego zabiegu i przeszczepić ręce bandyty pianiście.
Tu zaczyna się właściwa akcja filmu. Orlak dowiaduje się, że „został obdarzony” rękami mordercy. Nie może przestać myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że „jego” ręce dokonały wielu okrutnych zbrodni... Zdaje się popadać w obłęd. Tymczasem, na tle sytuacji głównego bohatera, rozwija się kolejny wątek akcji – ojciec pianisty został zamordowany, a on sam staje się ofiarą szantażu.


Oglądając film, przede wszystkim warto zwrócić uwagę na Conrada Veidta, wyjątkowo ekspresyjnie grającego trudną rolę Paula Orlaka. Niektóre sekwencje w zasadzie opierają się na jego – by tak rzec – „pantomimicznych monologach”, dzięki którym doskonale wiemy, co dzieje się we wnętrzu umęczonego pianisty – jakie koszmary, wątpliwości i wahania go dręczą.



Nie można też nie dodać, że Wiene, realizując ten film, bynajmniej nie zapomniał o swych ekspresjonistycznych doświadczeniach. Choć brak tu typowych dla tego nurtu deformacji przestrzeni, tok akcji wyznacza gra światła i cienia, a wszystkim poczynaniom bohaterów towarzyszy atmosfera grozy i tajemnicy...

Ręce Orlaka (Orlacs Hände,1924) – reż. Robert Wiene.

wtorek, 27 marca 2012

I’m so-so*

Świetna książka. Bez napinania się, bez patosu.
Stworzona na bazie wielogodzinnych rozmów Danuty Stok z Krzysztofem Kieślowskim. Nie jest to jednak wywiad-rzeka (co wg mnie jest jej dodatkowym atutem), ale opowieści Kieślowskiego zebrane w całość i złożone w jedną historię – życia, drogi intelektualnej i artystycznej, twórczości.
Są tu wielkie tematy, nie ma jednak wielkich słów (i całe szczęście!). Jest za to wiele prób wyrażenia tego, co ważne – dla filmowca, Polaka, człowieka – w prostych słowach.
Są tu także opisy doświadczeń Kieślowskiego w pracy filmowej – w kraju (zarówno w czasach PRL-u, jak i po 1989 roku) i zagranicą. Rozważania dotyczące poszczególnych etapów pracy nad filmem przeplatają się z refleksją na temat filmowych i pozafilmowych źródeł inspiracji i próbą ustalenia, co sprawia, że mamy do czynienia z wielka sztuką („Kiedy czytasz wielką literaturę, to na którejś stronie znajdujesz zdanie, które – wydaje Ci się – kiedyś sama powiedziałaś albo usłyszałaś. To jest opis albo obraz, który Ciebie głęboko dotyczy, głęboko dotyka i jest Twoim obrazem”).

Amator (1979)
Punkt widzenia Kieślowskiego – na wiele kwestii, nie tylko związanych z filmem – świetnie obrazuje ten fragment:
„Opowiadaliśmy sobie pomysły, czytaliśmy scenariusze, zastanawialiśmy się nad obsadą, nad najróżniejszymi rozwiązaniami. Tak więc mój scenariusz był oczywiście napisany przeze mnie, ale miał kilku współautorów. Wielu ludzi dostarczało mi pomysłów, nie wiedząc o tym, że są ich autorami, pojawiając się po prostu kiedyś w moim życiu”.
Nikt przecież nie egzystuje w próżni. O tym, jakimi ludźmi jesteśmy, decydują spotkania z innymi ludźmi, nasze przeżycia, obejrzane filmy, przeczytane książki. Przede wszystkim o tym jest ta książka. Czyli o tym samym, co filmy jej Autora.



Krzysztof Kieślowski: O sobie. Oprac. Danuta Stok. Wydawnictwo Znak, Kraków 1997.

* Dla tych, którzy nie widzieli:

środa, 14 marca 2012

Milczenie jest złotem. Część pierwsza

Bezdyskusyjnym zwycięzcą tegorocznej gali Oscarowej został Artysta Michaela Hazanaviciusa. Fakt ten wzbudził liczne dyskusje, w których ścierały się głosy chwalące pomysł powrotu do epoki kina niemego z oskarżeniami, zgodnie z którymi efekciarskiej formie filmu nie towarzyszy żadna głębsza treść.
Tym, którzy Artysty nie widzieli, z czystym sumieniem go polecam. Należę do stronnictwa cieszącego się z podjęcia przez jego twórców próby powrotu do początków kina i przypomnienia magii niemych filmów.
Możliwe, że jestem przypadkiem szczególnym, bo uwielbiam nieme filmy. Stąd pomysł na nowy blogowy cykl, przypominający wybrane pierwsze próby uchwycenia (i wykreowania) świata na taśmie filmowej.
Wybór będzie oczywiście całkowicie subiektywny.
Po tym przydługim wstępie przechodzę do rzeczy, czyli Nosferatu – symfonia grozy  z 1921 roku, w reżyserii Friedricha Wilhelma Murnaua. Filmu określonego przez Wernera Herzoga (w wywiadzie udzielonym w 1978 roku) mianem największego i najważniejszego filmu, jaki kiedykolwiek nakręcono w Niemczech*. Warto przypomnieć, że również Herzog wziął na warsztat ten sam temat w filmie Nosferatu wampir (1979). Herzog kategorycznie odżegnuje się od jakichkolwiek sugestii, jakoby jego Nosferatu miał być remake’em filmu Murnaua, myślę jednak że można z nim polemizować, bo całkiem wyraźnie zainspirował się filmem z 1921 roku. Także tworząc wybitne dzieło, dodajmy.
Co takiego wyjątkowego jest w filmie Murnaua?
Na pewno niesamowity nastrój, za Lotte Eisner można by rzec: demoniczny (Eisner jako demoniczne pojmuje – jak Goethe – to, co wymyka się rozumowi)**. Realizacja założeń ekspresjonizmu niemieckiego w plenerze (jako bodaj jedyny film ekspresjonistyczny, Nosferatu nie był kręcony wyłącznie w atelier) dała wyjątkowe rezultaty: groza wyłania się tu zewsząd, nie potrzebuje mroku nocy ani specjalnych dekoracji, tkwi w przyrodzie, przedmiotach, ludziach. I wampirach.





Wyjątkowy jest także główny bohater – graf Orlok. Monstrum pozbawiające życia i rozprzestrzeniające dżumę. Niesamowicie zagrany przez Maxa Schrecka. Porusza się powoli, a każdemu jego ruchowi towarzyszy cień – równie złowróżbny jak on sam. Nie ma w sobie nic z pociągających, romantycznych przedstawień wampirów z filmów dla nastoletniej publiczności.



* Por. Herzog. Przewodnik Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.
** Por. Lotte Eisner: Ekran demoniczny, tłum. Konrad Eberhardt, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1974.

Więcej na temat postaci wampira w filmie:
Grażyna Stachówna: Władcy wyobraźni. Sławni bohaterowie filmowi. Wydawnictwo Znak, Kraków 2006.

sobota, 3 grudnia 2011

Blondynka

Marilyn: sex bomba, ucieleśnienie męskich marzeń, wydatne piersi i jędrne pośladki, wąska talia, przymrużone oczy, usta stworzone do pocałunków.
Marilyn: barwiąca włosy na platynowy blond farba o gryzącym zapachu chemikaliów, deformujące stopy pantofle na dziesięciocentymetrowych szpilkach, sukienka tak obcisła, że uniemożliwia siadanie i wymusza zachowanie rytmicznego i płytkiego oddechu.
Marilyn: produkt Wytwórni (Marilyn? nie podoba mi się to imię!), wywoływana na twarzy Normy Jean przez oddanego jej makijażystę, fryzjerów, garderobiane.

Jej problem nie polegał na tym, że był głupiutką blondynką, lecz na tym, że ani nie była blondynką, ani  nie była głupia.




Podczas lektury książki Joyce Carol Oates o Normie Jean Baker – którą świat zna jako Marilyn Monroe – tak wiele zdarzeń wydaje się niewiarygodnych. To zdaje się być niemożliwe, by tak wiele nieszczęść spadło na jedną osobę – jako kilkulatkę niemal utopioną we wrzątku przez własną matkę, oddaną przez opiekunów do sierocińca, wędrującą po rodzinach zastępczych. Wydaną za mąż w wieku szesnastu lat, podczas gdy ona sama chciała skończyć przynajmniej średnią szkołę (kompleks braku wykształcenia będzie ją prześladował do  przedwczesnej śmierci – przez całe życie będzie starała się dokształcać, czytając wszystko, co tylko wpadło jej w ręce). Zdaną na wiele toksycznych relacji – zarówno w Hollywood, jak i w „zwykłym świecie”. Wystraszoną, że tak, jak jej matka, trafi do zakładu  psychiatrycznego. Nie znającej szczęśliwych związków, nie mogącej zrealizować swojego wielkiego pragnienia i obsesji – urodzenia i wychowania dziecka. Znerwicowaną, szukającą pocieszenia w lekarstwach – uspokajających i pobudzających na zmianę. Znoszącą wiele upokorzeń, z których wiele wynikało z wizerunku medialnego, w jaki wtłoczyła ją wytwórnia.
A przecież Oates nie opisała wszystkiego. Nie napisała biografii, a jedynie powieść inspirowaną życiem aktorki, zamieszczając w niej wybrane wydarzenia z jej życia, traktując je jako symbole  tego, co w rzeczywistości zaistniało ze znacznie większą intensywnością i częstotliwością. Sięgając po różne środki formalne, zarysowała wnikliwy portret psychologiczny kobiety, która będąc na oczach całego świata, nie potrafiła poradzić sobie ze swoim życiem.
To mocna książka, druzgocąco rozprawiająca się z mitem Marilyn – ucieleśnienia marzeń zarówno kobiet, jak i mężczyzn (choć z różnych powodów...). Niestety z góry wiadomo, że ta historia dobrego zakończenia mieć nie może.

Joyce Carol Oates, Blondynka. Powieść, tłum. Mariusz Ferek, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2002.


piątek, 22 lipca 2011

Kilka kobiet w różnym wieku

Tytuł dzisiejszego wpisu jest parafrazą tytułu słynnego filmu dokumentalnego Krzysztofa Kieślowskiego – Siedem kobiet w różnym wieku (1978).
W trakcie tego krótkiego, piętnastominutowego filmu oglądamy kolejne sekwencje (każda oznaczona jest nazwą kolejnego dnia tygodnia). Główną bohaterką każdej z nich jest baletnica – od małej adeptki szkoły baletowej, uczącej się pierwszych pas, przez coraz starsze tancerki: jedne – trenujące w nieskończoność skomplikowane układy, inne – czekające na decyzje co do ról, jakie mają zatańczyć w przygotowywanym przedstawieniu (wśród nich jedna to gwiazda zespołu tanecznego u apogeum swoich możliwości, kolejna zaś, starsza, której szczyt kariery już minął – czeka beznamiętnie na przydział jednej z ról dalekiego planu). Ostatnia sekwencja filmu jest swoistym powtórzeniem pierwszej. Znów jesteśmy w szkółce baletowej, ale tym razem w główną bohaterką nie jest mała tancerka, ale jej nauczycielka. I tak życie zatacza krąg.








To oczywiście nie jest film o balecie (choć można go tak odczytywać – jako zobrazowaną refleksję nad relacją artysta-sztuka czy nad granicami poświęcenia dla sztuki), ale o dorastaniu, starzeniu się, o przemijaniu. O nauce, pracy i wyzwaniach, które towarzyszą każdemu człowiekowi przez całe życie. Każda z sekwencji filmu jest metaforą jednego z etapów życia. Historia każdej z siedmiu pokazanych przez Kieślowskiego kobiet składa się na nieunikniony los jednej kobiety.


Podobny zabieg formalny zastosowała także Margaret Atwood w książce Moralny nieład. Książka składa się z jedenastu opowiadań, w których poznajemy różne (wcielenia) kobiety – w różnym wieku.
Z notki na obwolucie dowiadujemy się, że opowiadania te mają charakter autobiograficzny. Rzeczywiście wiele jest tu wątków wyraźnie zbieżnych z biografią autorki. To jednak w tym przypadku w zasadzie nie ma znaczenia.
Nie zgłębiając zbytnio poglądów Atwood na to, czy pisarz powinien przekuwać własne doświadczenia w teksty literackie, z całą pewnością można stwierdzić, że Moralny nieład jest ciekawą próbą spojrzenia na życie kobiety z rozmaitych perspektyw – w każdym opowiadaniu z innej. Wszystkie historie są opowiedziane w stylu, którego można spodziewać się po Atwood: dowcipnie, lekko ironicznie i z feministycznym zacięciem.
Bohaterką książki jest Nell. Czytamy więc między innymi o Nell jako: licealistce przerażonej zbliżającym się końcowym egzaminem, przeżywającej jednocześnie miłosne rozczarowanie, jedenastolatce dziergającej na drutach wyprawkę dla swojej mającej się wkrótce urodzić siostry, żonie, nieco ironicznie patrzącej na swoje codzienne życie po wielu latach małżeństwa, trzydziestoparoletniej kochance – niepewnej przyszłości i godzącej się na niezadowalający ją model życia, młodej, stale podróżującej i zmieniającej pracę samotniczce, córce chorujących i starzejących się rodziców. Śledzimy relacje Nell z bliskimi jej osobami – między innymi z matką, siostrą, kochankiem i mężem (a także jego pierwszą żoną i synami). Towarzyszymy jej w momentach błogiego zadowolenia, ale także obaw i pragnień, które wydają się nie do spełnienia.
Inaczej niż Kieślowski, Atwood nie układa poszczególnych historii chronologicznie. Opowieści o kobietach w różnym wieku są przemieszane, jak wspomnienia, które mają swoje miejsca gdzieś w zakamarkach pamięci i pojawiają się czasami, wywołane jakimś pozornie nie związanym z nimi zdarzeniem.
Nie ma znaczenia, czy to opowiadania autobiograficzne. Bo one, tak jak poszczególne sekwencje filmu Siedem kobiet w różnym wieku, składają się na jeden wspólny los, którego przemijanie jest nieuniknionym przeznaczeniem. Wszak, jak stwierdza Nell: „W końcu wszyscy staniemy się jakimiś historiami”.

Do obejrzenia i poczytania:
Siedem kobiet różnym wieku, reż. K. Kieślowski (1978, niedawno wydane przez Polskie Wydawnictwa Audiowizualne w serii DVD "Polska Szkoła Dokumentu).

Margaret Atwood, Moralny nieład, tłum. Zofia Uhrynowska-Hanasz, wyd. Znak, Kraków 2008.

piątek, 15 lipca 2011

Hommes-livres

„451° Fahrenheita – to temperatura, w której papier zaczyna się tlić i palić…” (Ray Bradbury)

Nie jest to całkiem zgodne z prawdą, gdyż papier do spalenia potrzebuje dwukrotnie wyższej temperatury. Bradbury zapytał jakiegoś strażaka – a ten odpowiedział, że wystarczy 451 stopni F. I tak zostało.
Zapewne i François Truffaut nie przeprowadził eksperymentu, chociaż na planie filmowym spalił niemałą kolekcję swych książek. Skądinąd podejrzewam, że mistrz Nowej Fali oraz Jean-Louis Richard (współscenarzysta) nie bardzo znali się na skali Fahrenheita.



Kiedy oglądam film Truffaut, zawsze wypatruję tytułów palonych książek. A jest czego wyszukiwać. Jeżeli ktoś lubi czytać książki według założonego z góry klucza, to ma gotowe kryterium, np. w wakacje czytam książki spalone w filmie (lub – jak ma nieco mniej czasu – książce) 451° Fahrenheita. A i filozofowie znajdą tam coś dla siebie. Strażacy palą książki m.in. Platona, Arystotelesa i Nietzschego. Ciekawa jest jednak argumentacja, jaką przytacza Kapitan w rozmowie z głównym bohaterem Montagiem.
Książki filozoficzne wprowadzają jedynie chaos w życie człowieka. Żadna książka nie zgadza się z drugą. Wszyscy myśliciele uważają się za najważniejszych. „Jeżeli nie zgadzasz się z tym, co myślę – jesteś idiotą”. Każdy wrzeszczy by zagłuszyć drugiego. W jednym stuleciu człowiek jest pozbawiony wolnej woli, w następnym już wolny. Czy Etyka nikomachejska pomaga człowiekowi w osiągnięciu szczęścia? Bynajmniej. „Każdy kto ją przeczytał na pewno wierzy, że jest lepszy od tych wszystkich, którzy jej nie czytali”.
Fragment ten zawsze bawi moich studentów. Ciekawe dlaczego? Może uważają, że coś jest na rzeczy. Na szczęście ich jedynym sprzeciwem wobec książek jest zaprzestanie czytania.

                                            Duma i uprzedzenie (Jane Austen)


Kiedy Montag ucieknie z miasta, dotrze do ludzi-książek. Ludzi, którzy ucząc się ich na pamięć, sami stają się książkami. Rozważania o kwestii żydowskiej Sartre’a to sympatyczna pieguska. Książę Machiavellego ma nieco zniszczoną okładkę. Czy chciałby pan któregoś dnia przeczytać Państwo Platona? Jeżeli tak, jestem do dyspozycji. Istnieje również wioska Maryland, zamieszkana przez dwudziestu siedmiu mieszkańców, która jest kompletnym wydaniem esejów Bertranda Russella. W taki oto sposób „hommes-livres” stają się „hommes libres”.

Do poczytania:
Ray Bradbury: 451° Fahrenheita (różne wydania).
Do pooglądania:
451° Fahrenheita. Reż. F. Truffaut (1966).

piątek, 1 lipca 2011

Czasem słońce, czasem...

... leje jak z cebra, całkiem jak dzisiaj. Lipiec przywitał nas niemal listopadową pogodą. A wiadomo, że w czasie deszczu nudzą się i narzekają nie tylko dzieci. Co zatem począć w deszczowy, ponury, zasnuty chmurami, letni dzień?
Można spróbować o tym z kimś pogadać. Deszcz to jak wiadomo wdzięczny temat konwersacji, o czym przekonuje nas Creedence Clearwater Revival.
Nie wszyscy jednak mają w czasie deszczu chęć na kurtuazyjne pogawędki o pogodzie, na przykład niskociśnieniowcy mogą chcieć spędzić deszczowy dzień wyłącznie towarzystwie swojego bólu głowy. Wtedy dobrze próbować wmówić sobie, że when it rains and shines it's just a state of mind...
Co jeśli i to nie poprawia humoru? Ciocia Dobra Rada sugeruje, by przyrządzić dużą ilość gorącej czekolady (w ulubionym kubku!), włączyć DVD i obejrzeć jakiś dobry, krzepiący na duszy film. Na przykład o tym, co można odnaleźć w czasie ulewy, albo jakim krokiem najlepiej omijać kałuże.
Całkowitą ostatecznością, grożącą jednak pogrążeniem się w smętnym nastroju, jest owinięcie się ciepłym kocem i wsłuchanie się w posępne tony całkiem innej Deszczowej Piosenki...