Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 17 maja 2020
sobota, 18 lipca 2015
Profesor Misia
Drugi tom wywiadu-rzeki Transe–Traumy–Transgresje. Książka
ciekawa i nużąca zarazem. Interesująca przede wszystkim ze względu na jej
bohaterkę – Marię Janion – wielką postać polskiej humanistyki, o której życiu,
metodach pracy czy ewolucji poglądów wiele tu czytamy. Ponadto – sporo dowiadujemy
się też o ludziach, z którymi bohaterka książki spotykała się bądź pracowała, o
klimacie pracy naukowej w Polsce lat siedemdziesiątych (choćby o dostępności
zagranicznej literatury).
Co nuży? Książka wydaje
się zupełnie pozbawiona redakcji. Fragmenty wartkie i wciągające przeplatają
się z przegadanymi dłużyznami (np. dłuuuuuga egzegeza odnalezionego w trakcie
przygotowywania książki brulionu z notatkami, sporządzanymi przez Janion w
latach siedemdziesiątych – notatki tam zawarte dotyczą lektur, spotkań,
obejrzanych filmów). Przydałoby się tu krytyczne oko przycinające tu i ówdzie niektóre
wątki.
Gdzieś czytałam recenzję,
której autorowi brakowało polemik z Janion. Tu z kolei moja polemika. Przede
wszystkim – co zresztą zostało w owej recenzji wskazane – to wywiad
przeprowadzany przez Kazimierę Szczukę, uczennicę Mistrzyni (jak Maria Janion
jest tu często nazywana). Trudno więc spodziewać się, że osoba wiele
zawdzięczająca Janion, osoba jej bliska (co można także wywnioskować z
książki), będzie chciała ją atakować. Poza tym, tak to już jest z książkami
typu „wywiad-rzeka” – w tej konwencji chodzi raczej o przedstawienie poglądów
bohaterki bądź bohatera, o jej czy jego swego rodzaju autoprezentację i to w
granicach przezeń wyznaczonych. Trudno spodziewać się przekraczania tych
granic, krytyki bądź samobiczowania (chyba, że bohaterka bądź bohater akurat mają
na to chęć).
Na zakończenie notki
fragment (w moim przekonaniu zachęcający do lektury), dotyczący Mirona
Białoszewskiego, należącego do kręgu znajomych Marii Janion:
„- Jaki był Białoszewski?
Chodzi mi o pierwsze Pani skojarzenie.
- Bardzo dziwny był to
człowiek. Zawsze robił na mnie wrażenie kogoś zabieganego, stale szukał tych
objawów życia, tak jak je rozumiał, życia szczególnego i szczegółowego. Szumy, zlepy, ciągi, tak to określał.
Był nastawiony na odkrywanie. Bezustannie czuwał nad tym wszystkim z
dziewiątego piętra swego mrówkowca, chciał jakoś usłyszeć i zapisać odgłosy,
oznaki i ślady życia. Kiedy wychodziłyśmy od niego późną nocą, wychodził z
nami, żeby krążyć w nocy po mieście, jesienią czy zimą. Miał takie stare,
wytarte palto po ojcu, wyglądał w nim jak nocny stróż. I rzeczywiście był takim
nocnym stróżem, który obchodził Warszawę. Jak sam opowiadał, wchodził czasem na
podwórka i słuchał, jak ludzie chrapią. Latem, kiedy okna są otwarte, można
podobno posłuchać różnych rodzajów chrapania dobiegających z rozmaitych mieszkań.
Tego się od niego dowiedziałam.”
Transe–Traumy–Transgresje.
T.2. Prof. Misia. Z Marią Janion rozmawia Kazimiera Szczuka.
Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Warszawa 2014.
wtorek, 6 stycznia 2015
Mity potrzebne do przeżycia
"Z punktu widzenia praktykującego psychoanalityka uważam, że współczesna terapia dotyczy bez mała całkowicie, jeśli się dokładnie jej przyjrzeć, problemu poszukiwania mitów przez jednostkę" (s. 9). Nie jest przypadkiem, że psychologowie tyle uwagi poświęcają mitom, które w pewnym sensie służą im jako terapeutyczne wzory, by przywołać tylko Edypa czy Syzyfa. Rollo May uważa, że mity nadają sens naszemu chaotycznemu światu, oferują człowiekowi poczucie przynależności do wspólnoty, pozwalają mu odkryć świat wartości moralny oraz umożliwiają mu oswojenie tajemnicy. Można zatem powiedzieć, że niemal w pełnym zakresie mity posiadają uzdrawiającą moc.
Wszyscy znamy mit greckie, lecz są również wielkie mity zachodnie. Już John Ford mawiał - po co być biednym? Horatio Alger, Gatsby, Willy Loman to tylko kilka przykładów wielkiego mitu dążenia do bogactwa. Pozostali oni jednak "w głębi ciemnego lasu" i w porę nie spotkali swego psychiatry. Peer Gynt oraz Dzika Różyczka (zwana także Śpiącą królewną, co niewątpliwie pozbawia jej swoistego psychoanalitycznego powabu) mieli więcej szczęścia.
![]() |
Rollo May |
May uświadamia nam jeszcze jedną bardzo ważną rzecz. Na przykładzie mitu Fausta (a wydawałoby się, że to mit zrozumiały jedynie dla Niemców) pokazuje potężną i... pozytywną siłę zła. Bez "demona" człowiek nie mógłby się rozwijać (widać to zwłaszcza w wariancie Manna). Uważajmy zatem na wszelkiego rodzaju pop-psychiatrę i propagandę szczęśliwego życia. Zło (nieszczęście) jest tak samo potrzebne do życia jak dobro (szczęście), o czym przekonuje nas tragiczna, lecz na swój sposób piękna historia muzyka Adriana Leverkuehna oraz kapitana Ahaba. Choć raczej, jeżeli nie uprawiamy różnego rodzaju sztuk czy nie zamierzamy wypływać na niezmierzony ocean, to proponuję raczej trzymać się mitów, które są potrzebne do przeżycia i umożliwiają nam "wielkie koło miłości" .
Rollo May: Błaganie o mit. Przeł. B. Moderska T. Zysk. Wyd. Zysk o S-ka. Poznań 1991.
poniedziałek, 15 grudnia 2014
Madryt we mgle dziejów
Miejsce i czas akcji – Madryt, lata trzydzieste. Czas radykalizowania się nastrojów i w końcu brutalnej wojny domowej, w której każdy może stać się ofiarą.
Główni bohaterowie: Ignacio Abel – czterdziestoparoletni, odnoszący sukcesy architekt, główny projektant miasteczka uniwersyteckiego. Judith Biely – podróżująca po Europie wyemancypowana Amerykanka, zafascynowana Hiszpanią.
Postaci drugoplanowe: żona Ignacia – Adela oraz ich dzieci – kilkuletni syn Miguel i nieco starsza córka Lita. Rodzice i brat Adeli.
Ignacio i Judith – zafascynowani sobą – nawiązują romans. Miłość rozwija się w tajemnicy, uczucia nie udaje się jednak utrzymać w sekrecie. Cierpi Adela, w pewnej mierze także ich dzieci, nie do końca jednak świadome sytuacji, w której znalazła się ich rodzina. Gdyby dodać jeszcze, że w Hiszpanii wybucha wówczas wojna domowa a główny bohater decyduje się opuścić kraj i wyemigrować do Ameryki – to uzyskalibyśmy dość wierne, jednak płaskie, jednowymiarowe streszczenie akcji książki.
Na szczęście opowiedziana wyżej historia tylko jedna z wielu płaszczyzn, na których rozwija się akcja powieści We mgle czasów Antonio Muñoz Moliny. Losy Ignacia, jego rodziny i Judith poznajemy w retrospektywie. Ten zabieg narracyjny sprawia, że wspomnienia i zdarzenia przeplatają się, niekiedy nieoczekiwanie łącząc ze sobą. Żal utraty wiąże się z pamięcią o szczęśliwych chwilach. Czułość i bezbronność zderzają się z bezwzględnością czasów wojny. Rozgoryczenie spotyka zrozumienie.
Autor książki nie pozwala czytelnikowi na wydawanie łatwych ocen na temat wyborów dokonywanych przez bohaterów. Nie oszczędza żadnej postaci, dla każdej zostawiając jednak choć trochę czułości i wyrozumiałości. Każdą sytuację obudowuje szerokim kontekstem, przez co żadna nie okazuje się być taka, jak zdawało się na początku.
We mgle czasów to pierwsza książka Muñoz Moliny, jaką przeczytałam. Na pewno nie pozostanie jedyną przeczytaną przeze mnie pozycją tego autora. Niespieszna, nielinearna narracja, z której powoli wyłaniają się kolejne aspekty złożonej opowieści, wieloznaczne postaci, próby jak najgłębszego wniknięcia w psychikę bohaterów, precyzyjne rysowanie historycznych i kulturowych kontekstów. We mgle czasów to książka gęsta, intensywna, na długo pozostająca w pamięci.
Antonio Muñoz Molina, We mgle czasów, tłum. Marta Boberska, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2014.
sobota, 6 grudnia 2014
Pochwała łysiny
Wydaje się jednak, że nawet jeżeli zgodzimy się z Synezjuszem, to jednak ogolenie włosów nie wystarcza to tego, abyśmy mogli uznać się za mędrców. Musimy cierpliwie czekać (na szczęście nie wszyscy), aż Mojry, Bóg lub Testesteron sprawią, że naszą czaszkę wreszcie dosięgnie słońce.
![]() |
Foucault |
![]() |
Bachelard |
Do poczytania:
wtorek, 18 listopada 2014
Feministka – też matka
Moje feministyczne
przekonania zaczęły się kształtować w okolicach 2001 roku, na co niewątpliwie
wpłynęła lektura dopiero co opublikowanej wówczas książki Agnieszki Graff Świat bez kobiet. W zebranych w niej
tekstach, Graff wykładała swoją koncepcję feminizmu – opartego na postulacie
równości i samorealizacji, które powinny być dostępne dla każdego, niezależnie
od płci. Polemizowała z tezami radykalnych środowisk feministycznych, pokazując
na każdej stronie, że feminizm nie wymaga walki z całym światem (ani nawet z
jego częścią…), a wręcz przeciwnie – że jest sposobem przekształcania go
poprzez drobne ale konkretne działania, przez pracę nad kształtującymi naszą
kulturę mechanizmami, nad językiem, mentalnością.
Tak pojmowane
feministyczne oddziaływanie na rzeczywistość wymaga czasu, ale także cierpliwego
punktowania słabych (czyt. sprzyjających nierównościom lub kształtujących je) elementów
naszego codziennego życia. Wymaga także oddolnego organizowania się środowisk podzielających
pewne idee oraz pozyskiwania dla nich coraz szerszych kręgów. Wymaga podejmowania
dyskusji – tak przecież wykuwają się nowe koncepty i przekształcają stare.
W takich
działaniach Graff bierze aktywny udział – publikując (książki, artykuły,
felietony) i dyskutując – na przykład podczas Kongresów Kobiet, których
organizacja jest niewątpliwym osiągnięciem polskiego ruchu kobiecego. Żywo
uczestniczy także w dyskusjach wewnątrz polskiego środowiska feministycznego – które
wcale nie jest ideowym monolitem – niekiedy traktując je jako mrowisko, w które
warto włożyć kij niemałych rozmiarów.
Takim kijem była w
tym roku książka Matka feministka.
Składają się na nią w dużej mierze felietony pisane przez Graff do magazynu „Dziecko”
podczas urlopu wychowawczego. Są także wystąpienia wygłaszane przez nią na kolejnych
Kongresach Kobiet. Książkę czyta się bardzo lekko i przyjemnie – sprzyja temu
felietonowy styl: żartobliwy, okraszony przykładami. Nie znaczy to jednak
wcale, że takie są problemy w niej poruszone. Ani że zasługują one na takie
właśnie potraktowanie.
Tak jak w Świecie bez kobiet mieliśmy celny opis
polskiej rzeczywistości publicznej, jako męskiego świata, tak z nowej książki
Graff wyziera Polska, w której nie ma miejsca dla matek. Dyskryminują je
pracodawcy, ustawodawcy, a nawet środowiska feministyczne, dla których – jak wywodzi
Graff – temat matek nie istnieje. Istnieją tylko indywidualistki – kobiety sukcesu,
przebijające się z mozołem przez szklane sufity. Tymczasem rodzina jest
przecież sprawą wszystkich – bo jest wszystkich udziałem. I jeszcze jedno – Polska
myśli: „macierzyństwo” – a tymczasem powinna myśleć: „rodzicielstwo”, bo tylko
to da nam polską rzeczywistość równych szans i równych możliwości.
Na koniec krótki
cytat z książki (i siostrzany prztyczek w nos):
„Opieka nad małym
dzieckiem pochłania ogromne ilości czasu, energii i funduszy, a także
emocjonalnego zaangażowania. Tak dużo, że na niewiele innych spraw tych zasobów
starcza. Wszystko to dzieje się w kulturze, która ten gigantyczny wysiłek
lekceważy, traktując opiekę nie jako pracę, ale jako »naturalne kobiece
zajęcie«, nieistotną krzątaninę. Ignorując ten wymiar kobiecej egzystencji lub
zajmując się nim czysto teoretycznie i na chłodno, ruch kobiecy de facto
godzi się na niechęć ze strony dziewczyn i kobiet, które zostają matkami”.
Agnieszka Graff, Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu
publicznym, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2001.
Agnieszka Graff, Matka feministka, Wydawnictwo Krytyki
Politycznej, Warszawa 2014.
sobota, 8 listopada 2014
Afro, czyli sprawa polityczna
Private
is political – to feministyczne hasło nie raz zostało
już sprowadzone do absurdu. Oponenci zdają się zupełnie nie zauważać, że sfera
prywatności – domu, rodziny, relacji małżeńskich, wychowania dzieci etc. to
sfera o której trzeba mówić publicznie. Trzeba o niej dyskutować i pokazywać:
1) według jakich wzorców kulturowych jest kształtowana; 2) jak sama te wzorce
kształtuje.
O tym, w jak
wielkim stopniu jesteśmy istotami kulturowymi, przekonujemy się najczęściej
wtedy, gdy znajdziemy się wśród ludzi żyjących według zupełnie innych norm,
wartości i przekonań, niż te, które zostały nam wpojone. I to tak mocno, że
uważamy je za nieusuwalny element naszej natury.
W takiej sytuacji
znalazła się bohaterka najnowszej książki Chimamandy Ngozi Adichie – Ifemelu.
Dziewczyna nie wyjeżdżająca nigdy wcześniej poza granice rodzinnej Nigerii,
podejmuje decyzję, by aplikować na stypendium na Uniwersytecie Princeton.
Otrzymuje stypendium, wizę i wyrusza ku wymarzonej Ameryce. Jeszcze przed
wyjazdem koleżanki śmieją się, że stanie się prawdziwą „Amerykaaną”, jedną z tych
Nigeryjek, które zmieniły akcent na amerykański, co z lubością podkreślają,
akcentując w ten sposób swe światowe obycie.
Na początku
rzeczywiście tak jest. Ifemelu stara się dostosować do nowego świata, wygładza
włosy, zmienia akcent, uczy się miejscowych zwyczajów. Nie chce być inna, nie
chce się wyróżniać. W pewnym momencie dociera do niej jednak, że przez swe
próby przystosowania się do amerykańskiego sposobu bycia, traci to, co
najważniejsze – swoją tożsamość. Kończy z przeciąganiem samogłosek na
amerykańską modłę (ryzykując tym, że nie zostanie zrozumiana), zaczyna
pielęgnować swoją naturalną, bujną fryzurę (ryzykując tym, że będzie
postrzegana jako niekompetentna). Wreszcie – tworzy bloga, w którym z
perspektywy Obcej opisuje amerykański sen.
Amerykaana
to bardzo ciekawa, wielowątkowa powieść, której treści trudno ująć w tak
krótkiej notce. Trzeba zaznaczyć, że problem tożsamości/inności to jedynie
jedna z wielu płaszczyzn, z których się składa. W książce Adichie kwestia ta
rozpatrywana jest przede wszystkim w odniesieniu do pytań o rasę – bo, jak
podkreśla Ifemelu, poczuła się „czarna” dopiero po wyjeździe z Nigerii.
Na blogu pisze:
„Kochani nieamerykańscy czarni, kiedy postanawiacie przyjechać do Ameryki,
stajecie się czarni. Przestańcie się wykłócać. Przestańcie mówić: jestem
Jamajczykiem albo jestem Ghańczykiem. Ameryki to nie obchodzi. Co z tego, że
nie byliście »czarni« w swoim kraju? Teraz jesteście w Ameryce. Wszyscy
przeżyliśmy swoje w czasie inicjacji do Stowarzyszenia Dawnych Czarnuchów. Ja
doświadczyłam tego na zajęciach w college’u, kiedy zostałam poproszona o
przedstawienie punktu widzenia czarnych, tylko że nie miałam pojęcia, jaki on
jest. Więc coś naprędce zmyśliłam”*.
I w ten sposób
naturalne staje się tym, co obce. A afro i akcent, okazuje się, mogą być sprawą
polityczną.
*Cyt. z książki: Chimamanda
Ngozi Adichie, Amerykaana, tłum.
Katarzyna Petecka-Jurek, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2014.
czwartek, 6 listopada 2014
Samotna, brzydka, uzdolniona
Bezpośrednią inspiracją tego
wpisu jest film Violette, poświęcony trudnemu
okresowi życia Violette Leduc. Leduc to francuska pisarka, która zainaugurowała
swą twórczość w czasie drugiej wojny światowej, z inspiracji Maurice’a Sachsa,
z którym – udając małżeństwo – ukrywała się na prowincji. Wtedy też rozpoczyna
się akcja filmu.
![]() |
Plakat filmu Violette |
De Beauvoir zachwyca się
książką i niezwłocznie odsyła Leduc do Alberta Camusa, pracującego w wydawnictwie
Gallimard, gdzie książka w 1946 roku zostaje opublikowana pod tytułem L’Asphyxie
(Zaczadzenie). Publikacja
przechodzi w zasadzie bez echa, a sama Leduc staje się coraz bardziej
sfrustrowana, czuje się brzydka (co wielokrotnie podkreśla), przez nikogo nie
chciana, wciąż odrzucana.
Wciąż
jednak – zachęcana przez de Beauvoir, która pomaga jej także finansowo – pisze i
publikuje. Przeżywa załamanie nerwowe i trafia na pół roku do szpitala
psychiatrycznego. Wreszcie, opublikowana w 1964 (z przedmową de Beauvoir)
książka La Bâtarde (Bękart) przynosi jej upragniony sukces. Tu
kończy się akcja filmu.
Trudno nakręcić
pasjonujący film o pisarzu, szczególnie jeśli chce się uchwycić nie tylko
interesujące zdarzenia jego życia, ale także głębię jego twórczości. Violette niestety tę prawdę potwierdza.
Film jest nieco przegadany, miejscami monotonny. Muszę jednak przyznać, że wciągnęłam
się jednak w tę opowieść o pełnej kompleksów i wspomnień o trudnym dzieciństwie
kobiecie, która szuka swego szczęścia – w życiu i w literaturze.
![]() |
Violette Leduc |
Co więcej, film zachęcił mnie do sięgnięcia po prozę Leduc. Niestety w polskim przekładzie dostępna jest tylko jedna jej książka – można powiedzieć: mini powieść – Dama z liskiem. Ta napisana poetycką prozą krótka historia starej kobiety, której jedynym skarbem i przyjacielem jest znaleziona wśród śmieci etola z lisa, w pełni ukazuje kunszt autorki. Z przyjemnością przeczytałabym znacznie więcej.
Violette,
reż. Martin Provost, Belgia–Francja 2014.
Violette Leduc, Dama z liskiem, tłum. Maria Leśniewska,
Kraków, Wydawnictwo Literackie, 1972.
piątek, 29 sierpnia 2014
Nigeryjka
Nie czytałam jeszcze książki Amerykaana, ale na pewno niebawem po nią sięgnę. Proza Chimamandy
Ngozi Adichie jest bowiem moim osobistym odkryciem literackim tego lata. Przejmująca,
miejscami ironiczna, umiejętnie budująca napięcie.
O sile prozy Adichie stanowią między innymi mocno
zarysowane postaci kobiece. W mocnym debiucie, zatytułowanym Fioletowy hibiskus, jest to między
innymi narratorka – 15-latka, córka szanowanego w okolicy radykalnego
chrześcijanina, terroryzującego psychicznie i fizycznie swoją rodzinę. W tej
samej książce postacią silną i tragiczną jednocześnie jest matka narratorki, a
także jej szwagierka – wykładowczyni na Uniwersytecie Nigeryjskim, która
pokazuje dzieciom tyrana możliwość innego życia, wspiera także w trudnych
chwilach żonę swego despotycznego brata. Z kolei w Połówce żółtego słońca głównymi postaciami są dwie siostry,
wprawdzie bliźniaczki, jednak zupełnie do siebie niepodobne – ani z wyglądu,
ani z usposobienia. Ich złożone relacje i losy pokazane są najpierw na tle
dobrobytu wyższych sfer Nigerii sprzed wojny domowej 1967–1970, a następnie trudów
lat wojennych. Natomiast w opowiadaniach To
coś na twojej szyi znajdziemy cały szereg ciekawych kobiecych postaci,
najczęściej emigrantek mieszkających w USA.
Adichie pisze przede wszystkim o ludziach i sprawach
swojego kraju. Najbardziej przejmująca jest powieść Połówka żółtego słońca, której akcja toczy się w czasie okrutnej
wojny domowej, w trakcie której proklamowana została Republika Biafry.
Powstanie republiki (na której fladze umieszczono tytułową połówkę żółtego
słońca) poprzedziło obalenie rządu Nigerii i masakry ludności Ibo. To kontekst,
w który Adichie wpisuje losy swych bohaterów – wspomnianych już sióstr,
zafascynowanego kulturą Ibo młodego Brytyjczyka, rozpolitykowanego pracownika
naukowego uniwersytetu w Nsucce czy trzynastoletniego chłopaka, pracującego u
owego naukowca. Książka jest swoistym hołdem – dla ofiar wojny, ale także tych,
którzy ją przeżyli i pamiętają, tak jak rodzice Adichie.
Chimamanda Ngozi Adichie, Fioletowy hibiskus, tłum. Jan Kraśko, wyd. Amber, Poznań 2004.
Chimamanda Ngozi Adichie, Połówka żółtego słońca, tłum. Witold Kuryluk, wyd. Sonia Draga,
Katowice 2009.
Chimamanda Ngozi Adichie, To coś na twojej szyi, tłum. Katarzyna Petecka-Jurek, wyd. Zysk i
S-ka, Poznań 2011.
poniedziałek, 5 maja 2014
Każdy, kto miał serce
„Piosenka nigdy nie przychodzi do mnie w
pełni uformowana, w oślepiającym błysku natchnienia. Moja metoda pracy to
dłubanie. Majstrowanie. Jeśli melodia wpada mi zbyt łatwo do głowy, uznaję, że
nie jest zbyt dobra, wywracam ją na nice, przyglądam się jej w środku nocy.
Piosenka jest krótką formą i wszystko w niej ma znaczenie. W trwającym
czterdzieści pięć minut utworze może ci ujść sucho nawet morderstwo. Ale nie w
trzyipółminutowej piosence”.
Burt Bacharach to geniusz. Napisał
chyba ze sto hitów, które wciąż są za takie uznawane. Z pisaniem książek nie
idzie mu już tak dobrze, czego przykładem jest jego autobiografia, która
niedawno ukazała się w Polsce. Książka nosi tytuł jednego z jego wielkich
przebojów Krople deszczu padają mi na głowę. Oryginalnym tytułem jest inna –
ponoć w Polsce mniej znana piosenka – Anyone Who Had a Heart. Stateczny Pan
opowiada głównie o swym wykształceniu muzycznym, perfekcjonizmie, doprowadzającym
muzyków z nim pracujących do szału, o kobietach (miał cztery żony), o
koncertach z Marleną Dietrich, o tragicznym życiu jego córki Nikki (popełniła
samobójstwo), o fascynacji wyścigami konnymi, o współpracy i rozstaniu ze swym
znakomitym tekściarzem Halem Davidem. Nie można powiedzieć, by książka wciągała, pewnie zadowoli jedynie fanów Bacharacha. Napięcie wprowadzają przede wszystkim
wypowiedzi innych osób, które czasem stawiają mistrza w złym świetle – zwłaszcza w kwestiach
rodzinnych. Choć w sumie interesujący z niego gość, no i geniusz.
Dla młodziaków, którzy nie za bardzo
ogarniają o kim mowa (co jest szczerze mówiąc: obciachem), przedstawiam wypowiedź
człowieka, którego może znają. Noel Gallagher rzecze: „Gdybym potrafił napisać
piosenkę w połowie tak dobrą jak This Guy’s in Love with You czy Anyone Who
Had a Heart, umarłbym szczęśliwy”. I jeszcze raz bądźmy szczerzy: nie potrafi.
I coś do posłuchania, z setki hitów,
wybieram coś mniej znanego, fantastyczna muzyka z fantastycznego filmu:
Do poczytania:
Burt Bacharach: Krople deszczu padają mi
na głowę. Autobiografia. Przeł. Andrzej Szulc. Warszawa 2014.
niedziela, 13 kwietnia 2014
Daniel Stein, tłumacz
Ostatnio, w nawale obowiązków, trochę podupadł
nasz zapał do blogowania. Gdy jednak trafi się na tak ciekawą książkę, jak Daniel Stein, tłumacz, nie sposób nie
podjąć próby podzielenia się swoimi wrażeniami z lektury.
Interesująca jest już strona formalna książki
Ludmiły Ulickiej: składa się ona między innymi z listów, fragmentów dzienników
i notatek, z raportów rozmaitych służb, ze spisanych nagrań rozmów. Z tych
okruchów czytelnik sam musi skleić opowieść, przekazaną przez wiele głosów i
świadectw. Nie jest to reportaż, choć opowiedziana przez Ulicką historia ma swe
źródło w prawdziwych wydarzeniach. Naprawdę istniał także Daniel Stein – główny
bohater książki (choć nosił inne nazwisko).
Zróżnicowanej formie towarzyszy bogata treść.
Miejsca akcji to między innymi Polska, Rosja, Stany Zjednoczone i Izrael. Czas
akcji obejmuje lata od okresu sprzed drugiej wojny światowej do współczesności.
Głównym bohaterem książki jest Daniel Stein – niezwykła postać, znający wiele
języków Żyd, który podczas wojny pracował jako tłumacz gestapo, dzięki
czemu uratował trzystu mieszkańców
getta. W czasie wojny przyjął chrzest, pierwsze lata powojenne spędził w
krakowskim klasztorze, później wyjechał do Izraela, gdzie jako katolicki ksiądz
pełnił prawdziwie ekumeniczną i społeczną działalność.
Stein jest głównym, ale nie jedynym bohaterem
książki. Na jej stronach splatają się bowiem losy wielu osób, wielu osobistych
historii i – co, jak zwiastuje powyższy opis postaci Steina, jest w tej książce
znaczące – wiele różnych religijnych dróg i wyborów.
Autorka książki nie pozostaje przezroczystym
medium. Każda z części kończy się jej listem do wydawczyni. I tak dowiadujemy
się o osobistym podejściu autorki do opisywanych bohaterów i zdarzeń, o wątpliwościach,
jakie miała podczas pisania, a także o tym, czemu podejmując się pisania o
Steinie, zrezygnowała z formy reportażu na rzecz fikcji.
Ulicka pisze także o trudnościach, z jakimi
musiała się zmierzyć, pisząc tę książkę. Z pewnością było ich wiele – jest to
bowiem wielkie przedsięwzięcie. Z całą pewnością można jednak także powiedzieć,
że to przedsięwzięcie bardzo udane: wciągająca, głęboka, erudycyjna powieść,
która pozostaje na długo w pamięci.
Ludmiła Ulicka: Daniel Stein, tłumacz, tłum. Jerzy Redlich,
Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2007.
piątek, 24 stycznia 2014
Z podręczników filozofii. Cz. 4.
Można by wprawdzie dyskutować, czy książka, której fragment poniżej
przytoczę, to podręcznik filozofii. Raczej pozycja z szeroko rozumianej współczesnej
humanistyki – chodzi bowiem o Freudowską Psychopatologię
życia codziennego.
W pierwszej części rozprawy, Freud wyjaśnia, jakie
nieświadome procesy są odpowiedzialne za zapominanie – nazwisk, słów, faktów.
Sprawa ciekawa, wszak zapominanie staje się – częściej lub rzadziej – udziałem każdego
z nas. Dodatkowym walorem książki jest wielość przytaczanych przez Freuda
przykładów „z życia” – zarówno jego samego, jak i osób, które podzieliły się z
nim różnymi doświadczeniami związanymi z zapominaniem.
A oto jeden z przytoczonych przykładów zrelacjonowanych
przez Freuda:
„Kiedy zdawałem egzamin z filozofii jako przedmiotu ubocznego,
spytał mnie egzaminator o naukę Epikura, a dalej, czy wiem, kto ponownie podjął
tę naukę w późniejszych stuleciach. Powiedziałem mu nazwisko Piotra Gassendi,
którego właśnie dwa dni temu w pewnej kawiarni wymieniono jako ucznia Epikura. Na pełne zdziwienia pytanie, skąd
mam te wiadomości, odpowiedziałem śmiało, że się już od dawna Gassendim
interesuję. Z tego wyniknęło magna cum
laude na świadectwie, ale też, niestety później uporczywa skłonność do
zapominania nazwiska Gassendi. Sądzę, iż moje nieczyste sumienie jest temu
winne, że nie mogę zapamiętać tego nazwiska mimo wszelkich usiłowań. Wszak i
wtedy nie powinienem był tego wiedzieć”.
Ech. Cóż pozostaje? Chyba jedynie westchnąć nad
egzaminacyjnymi skrupułami studentów minionych epok…
![]() | |||
Sprawca wyrzutów sumienia - Piotr Gassendi |
![]() |
Interpretator owych wyrzutów - Zygmunt Freud |
Cytat pochodzi z
książki: Sigmund Freud, Psychopatologia
życia codziennego. Marzenia senne, tłum. Ludwik Jenkels, Helena Ivanka,
Włodzimierz Szewczuk, Polskie Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1987.
Subskrybuj:
Posty (Atom)