Post dedykujemy
zwyciężczyni ostatniej filozogadki, świeżo upieczonej doktorce – Agnieszce.
Piszę go z tym większą przyjemnością, że jestem uczniem ucznia dzisiejszego bohatera.
Z ogromnego i
bogatego dorobku Kotarbeusza (jak mawiał o nim Witkacy) wybrałem moje trzy
ulubione marginalia.
Pierwszy
fragment dotyczy śledzia i jego trudnego dylematu:
„Do
jasnych dążąc głębin – nie mógł trafić w sedno
Śledź
pewien, obdarzony naturą wybredną.
Dokądkolwiek
wędrował, zawsze nadaremno:
Tu
jasno, ale płytko – tam głębia, lecz ciemno”*.
Czemu wybrałem
ten fragment? Sprawa jest jasna. Dylemat śledzia to wszak dylemat par excellence filozoficzny, a nawet
rzec by można: definiujący istotę filozofii! Wnikliwi czytelnicy dzieł Tadzia
odgadną zapewne, jakie nurty (bynajmniej nie rzeczne) mogą ukrywać się w
ostatnim wersie...
Drugi cytat jest o dobrej robocie:
„Nakazałem sobie
po prostu wypełnić drobnym pismem codziennie dwie stronice formatu
kancelaryjnego i od pierwszego lipca rośnie w ten sposób sterta czegoś, co
trudno nazwać jakimkolwiek określonym mianem. Jakiś kompost z banałów.
Wstydziłbym się, gdyby to kiedyś przeczytał. Ale brnę i chcę w ten sposób w
sporządzić brulion, a dopiero na pożywce tego brulionu wyhodować potem jakiś
czystopis, którego kaligrafia będzie miała za cel przesłonić mankamenty stylu,
styl będzie służył do ukrycia wewnętrznego nieładu, a ład wewnętrznego będzie
się starał zastąpić treść teoretyczną. Oto program! I za cenę takiego dobra kulturalnego mam okupić
spokój sumienia, którego dręczy świadomość darmozjada”**.
I choć cytat
Kotarbińskiego ma swój dramatyczny kontekst (napisany w 1943 roku), to można
powiedzieć, że opisaną tu procedurę zna zapewne niejeden z nas, parających się
przynajmniej od czasu do czasu pisaniem... Dobra wiadomość jest taka, że
przyznaje się do niej wcale zacny autor!
Trzeci wreszcie fragment
– o młodzieży na manowcach i o przewadze teatru nad kinem, zapewne ku uciesze
naszej laureatki.
„Dlaczego chuligaństwo jest tak związane z
kinematografią, dlaczego chuligani spotykają się koło kin, dlaczego tak lubią
spędzać czas w kinie. Wszak kino pozwala zakosztować przynajmniej w wyobraźni,
przynajmniej przez parę godzin jakiegoś życia innego niż życie codzienne,
tchnące szarzyzną”***.
Dziś zagadka nieco trudniejsza od
ostatniej. Pytanie dotyczy autorów i tytułu ich książki. Autorów, bo książkę napisało
dwóch filozofów, choć od razu dodam, że nie jest to książka w ścisłym sensie filozoficzna – tyczy się raczej innej wielkiej nauki. Stała się także kamieniem milowym dla
ważnego kierunku filozofii najnowszej. Autorzy twierdzili, że przeczytało ją w
całości tylko sześć osób, w tym trzy z nich to Polacy.
A oto mała podpowiedź: „Nie był to
oczywiście rodzaj rękopisu, który można by przepisać na maszynie czy choćby
skopiować. Kiedy go w końcu zabraliśmy do Wydawnictwa Uniwersyteckiego, był tak
ogromny, że musieliśmy w tym celu wynająć stary wózek. Ale nawet i wtedy nasze
trudności się nie zakończyły. Wydawnictwo Uniwersyteckie uznało, że straci na
tej książce 600 funtów, a syndycy byli wprawdzie gotowi ponieść stratę w
wysokości 300 funtów, ale uważali, że poza tę liczbę posunąć się nie mogą.
Towarzystwo Królewskie nader wspaniałomyślnie wpłaciło 200 funtów, a pozostałe
100 musieliśmy znaleźć sami. Tym sposobem zarobiliśmy po minus 50 funtów za
pracę dziesięciu lat. To bije rekord Raju
utraconego”.
Nagrodą – jak zawsze – wybór tematu
postu. Wykaż się zuchu.
Bohaterem dzisiejszej filozagadki jest wyjątkowa
postać, żyjąca na pograniczu dwóch światów – schyłkowej starożytności oraz
rodzącego się chrześcijaństwa. Nasz bohater znacząco przyczynił się do
stworzenia podwalin filozofii chrześcijańskiej, choć jego wczesny żywot na taką
możliwość nie wskazywał. Z ważnych faktów biograficznych trzeba zaznaczyć, że został
kanonizowany, a także był synem świętej.
Jest autorem wielu znanych sentencji i rozważań,
jednak zapewne naszych wytrawnych filozagadkowiczów nie zadowoli byle
podpowiedź.
Dlatego poniżej cytat nie najbardziej znany, ale
bardzo ciekawy, w którym filozof dowodzi nieskuteczności horoskopów:
„Opowiedział mi wtedy Firminus, że jego ojciec
łapczywie pochłaniał księgi astrologiczne, a miał przyjaciela, który podzielał
to zainteresowanie. Obaj się jednakowo pasjonowali tymi andronami i wzajemnie
jeszcze w sobie podsycali ową namiętność. Nawet gdy zwierzęta w ich domach miały
małe, zapisywali dokładnie chwilę porodu i sprawdzali ówczesne układy gwiazd,
aby mieć materiał do badań w dziedzinie owej rzekomej wiedzy. Następnie
odsłonił przede mną Firminus historię swoich własnych narodzin, jak ją usłyszał
od własnego ojca. Gdy matka Firminusa była w ciąży, jednocześnie oczekiwała
dziecka pewna niewolnica w domu owego przyjaciela jego ojca. Nie uszła oczywiście
ta druga ciąża uwagi pana, który najdokładniej notował nawet porody swoich suk.
Jeden więc z przyjaciół pilnie obliczał dni, godziny i najmniejsze cząsteczki
godziny ciąży swej żony, drugi – służebnicy. I tak się zdarzyło, że u obu poród
nastąpił w tym samym momencie. Znaczyło to, że horoskopy, jakie owi ludzie
musieli ułożyć dla obu noworodków, były we wszystkich szczegółach takie same,
chociaż jeden noworodek był synem pana, a drugi niewolnikiem. Skoro obie matki
zaczęły rodzić, każdy z tych ludzi informował drugiego, co się w jego domu
dzieje. Każdy miał na podorędziu posłańca, aby go wyprawić do drugiego zaraz po
przyjściu na świat dziecka. Ponieważ oba porody dokonywały się w ich własnych
domach, mogli wieść o nich wysłać natychmiast. Posłańcy, jak mi opowiadał Firminus,
minęli się w miejscu leżącym dokładnie w środku między dwoma domami. Każdy więc
z dwóch przyjaciół musiał przyjąć dla horoskopu taką samą pozycję gwiazd, skoro
zupełnie taki sam był czas obu porodów. A oto Firminus, urodzony we własnym i
zamożnym domu, kroczył gładszymi drogami żywota, pomnażał swe bogactwo i coraz
wyższe osiągał godności. Niewolnik zaś służył swoim panom; Firminus, który go
znał, twierdził, że jego los w niczym się nie poprawił”.
Kto jest autorem tego wytrawnego wnioskowania?
Dla filobystrzachy, który pierwszy poda prawidłową
odpowiedź, tradycyjna nagroda – dedykowany mu post na zadany przez niego temat.
Dla Magdaleny, która odgadła naszą ostatnią filozagadkę.
Na okładce znakomitej
płyty Desire Bob Dylan prezentuje się w pięknym białym kapeluszu. Lecz tym razem nie o modzie
będzie mowa, lecz o czytaniu. Jest tam mianowicie piosenka – napisana przez
Jacquesa Levy’ego – o gangsterze Joe’u Gallo, zwanym szalonym Joe. Powiedzmy
wprost: nie był to zbyt sympatyczny gość. Choć oczywiście można sobie wyobrazić, że w
kreacji Alaina Delona, w kamerze J.-P. Melville’a, mógłby nabrać jakiegoś romantycznego
rysu, czego przecież nie wykluczał jego pseudonim.
Dylan i Levy idą
jednak dalej, pokazują mianowicie, iż nie był to zwykły drab, a prawdziwy
bohater. Ale czego moglibyśmy się spodziewać po członku bandy samego Billy
Kida? Przez ponad 11 minut pięknie płynie sobie smutna historia Joey’go. Dowiadujemy
się z niej między innymi, że nasz gangster sporo czytał. Co w tym takiego specjalnego? – może
ktoś pomyśleć. Jednak nie były to lektury, które zwykle zabijaki czytają do
poduszki, ale dzieła Fryderyka Nietzschego oraz Wilhelma Reicha. A może jednak
nie ma w tym nic dziwnego... Co by było gdyby czytywał św. Augustyna? Trzeba
jednak przyznać, że miał literacki smak, godny prawdziwego króla ulicy.
Kapelusz JG
A na koniec może
jednak parę słów o modzie. Oto mały fragment z książki Patti Smith: „[…]spędzaliśmy długie wieczory na dyskusjach o
wyższości The Beatles nad The Rolling Stones. Stałyśmy godzinami w kolejce
przed sklepem Sama Goody’ego, żeby kupić Blonde on Blonde i przeczesałyśmy całą
Filadelfię w poszukiwaniu szalika, jaki Bob Dylanma na okładce płyty”*.
Szalik
* Patti Smith:
Poniedziałkowe dzieci. Przeł. Robert Sudół. Wyd. Czarne. Wołowiec 2012.
„Jak wszystkie
młode matki bawiłam się moją nową lalką, głęboko przekonana, że na bożym
świecie nie ma piękniejszego, grzeczniejszego i nad wiek swój bardziej
rozumnego dziecka, jak właśnie moje, a w dzień i w nocy nie myślałem o niczym innym,
jak tylko o mym synu…”
Dziś pytanie nie
o filozofa, ale o jego matkę. Obecnie znana jest przede wszystkim z tego, czyją
matką była, ale kiedyś było inaczej. Jeszcze za życia zostały wydane jej dzieła
zebrane. I było tego aż 24 tomy. Jej biedny syn dorobił się tylko siedmiu (i to dopiero
pośmiertnie). Nie była to literatura,
którą zachwycałby się tajny radca, ale jej salonem – i owszem. Przez wiele lat
gościła Goethego i jego świtę na cotygodniowych kolacjach. Stała się częścią tej
pięknej weimarskiej historii. Pewnego razu do Weimaru wybrał się jej syn. Matka
dała mu instrukcje: „Każdego dnia o pierwszej przychodzisz do mnie i zostajesz
do trzeciej, potem już do końca dnia Cię nie widzę, poza moimi wieczorkami, na
które możesz przyjść, jeśli chcesz, możesz też w oba te dni jeść u mnie
wieczorem, jeżeli zechcesz się wtedy powstrzymać od nieprzyjemnych dyskusji
etc., które także psują mi nastrój, jak również od wszelkich lamentów nad
głupim światem i ludzką nędzą, bo potem zawsze mam niedobrą noc i złe sny, a
lubię się dobrze wyspać”.
Należy dodać, że
jej syn miał talent do obrażania ludzi. Ach, szkoda, że nie został kupcem, jak
jego ojciec – myślała. Został filozofem. I jeszcze jeden cytat, mówiący wiele o
ich rodzinnej relacji: „[…] wszystkie Twoje zalety przesłania Twoja
przemądrzałość, przez co stają się kompletnie bezużyteczne tylko dlatego, że nie
potrafisz opanować swojej manii, aby wszystko wiedzieć lepiej, wszędzie
znajdować błędy, tylko nie u siebie, wszystko poprawiać i wszystkim kierować.
Tym samym irytujesz ludzi wokół siebie, nikt nie chce być poprawiany i
oświecany w tak gwałtowny sposób, a już zwłaszcza przez tak mało znaczące
indywiduum, jaki jeszcze jesteś […]”.
Jak nazywa się pisarka-matka?
I jeszcze trzy
małe podpowiedzi, bo zagadka trudna:
-Historia
naszych bohaterów związana jest z pewnym starym i zacnym hanzeatyckim miastem.
- Nasz
filozof, choć wśród akademików nieco zapomniany, to jednak piastuje honory
naczelnego filozofa artystów.
- A
fryzura jego, jakby piorun strzelił w rabarbar.
Post dedykujemy Agacie Adelajdzie, która mistrzowsko
rozszyfrowała naszą ostatnią filozagadkę.
„Na początku była więc nuda, zwana prozaicznie chaosem. Bóg, znudzony
nudą, stworzył ziemię, niebo, zwierzęta, rośliny, Adama i Ewę; ci ostatni,
także nudząc się w raju zjedli zakazany owoc. Bóg się nimi znudził i wypędził
ich z Edenu; Kain, znudziwszy się Ablem, zabił go; Noe, naprawdę okropnie już
znudzony, wymyślił wino; Bóg znowu się znudził ludźmi i zesłał potop, i
zniszczył świat; ale potop również znudził Boga do tego stopnia, że przywrócił
on piękną pogodę. I tak dalej”*.
Wpadła mi ostatnio w ręce książka Petera Toohey’a
zatytułowana Historia nudy. Tytuł
intrygujący, tak samo jak entuzjastyczne opisy umieszczone na obwolucie, z
rzucającym się w oczy zawołaniem na czele: „Historia nudy wcale nie jest nudna!”.
Niestety, lektura tej książki wynudziła mnie
niesamowicie. Chociaż bowiem autor przywołuje ciekawe rozróżnienia (np. na
codzienną rutynę i nudę, którą określa mianem „egzystencjalnej”), to brakowało
mi dobrego ugruntowania stawianych tez w literaturze oraz jakiś zestawień
statystycznych (bo twierdzenia „często”, „większość z nas” czy „czasami” nie
wystarczają mi jako uzasadnienie).
Z lektury blogów, na których pojawiła się recenzja książki
Toohey’a a także z opinii niektórych znajomych wiem jednak, że są czytelnicy,
którym ta książka się podoba.
I tu przechodzimy do TEZY NR 1: Są sprawy fascynujące
dla jednych i jednocześnie nużące dla drugich.
Mogłabym rozwinąć ten temat, ale lepiej chyba sięgnąć
po klasyka gatunku:
TEZA NR 2: Nuda – wbrew pozorom – nie musi być czymś
złym.
Z przeciwnego przekonania wychodzą chyba rodzice maluchów,
które MUSZĄ systematycznie uprawiać trzy dyscypliny sportu, uczyć się
regularnie co najmniej dwóch języków i szlifować jakiś dodatkowy „talent”, jak
dziś określa się jakiekolwiek hobby, do którego garną się dzieciaki.
Jak jednak przekonują psychologowie, nuda to kreatywne
zajęcie. Dobrze jest pozwolić dzieciom na swobodne obserwowanie świata, które
wcale nie musi być powiązane z jakąkolwiek aktywnością.
To zresztą odnosi się także do dorosłych – wszak niejednokrotnie
„leniwe” popołudnie spędzone na kanapie ze swymi myślami okazuje się bardziej
rozwijające niż tzw. „aktywny” wypoczynek (czyż nie z tego – między innymi – rodzi
się filozofia?).
Tu jednak można wysunąć uzasadnioną wątpliwość – czy aby
na pewno wciąż mówimy o nudzie...?
* Cyt. z książki: Alberto Moravia, Nuda, tłum. Monika Woźniak, Wydawnictwo
W.A.B., Warszawa 2010.
Dla tych, którzy mają autorowi za złe że lubi stare
wino i kurtyzany (mniej więcej coś takiego powiedział Arystyp)
Dzisiejszy post dedykujemy Anonimowemu Czytelnikowi, który odgadł naszą ostatnia filozagadkę.
In vino veritas: Nie od dziś wiadomo, że w prawda leży w winie. Wino jest nie tylko dobrym towarzyszem filozofa, ale sama filozofia zrodziła się z wina. Od Platona po Bergsona filozofowie przy pomocy wina upewniali się o cudownej a zarazem nieuchwytnej relacji duszy i ciała. Uwaga ta nie dotyczy filozofów niemieckich – ci bowiem duszę rozgrzewają wyłącznie piwem.
In aqua santias: O tym trzeba zawsze pamiętać. Filozof Chryzyp wypiwszy nie zmieszane wino odszedł z tego świata.
Uczta Platona (Anselm Feuerbach, 1869)
O kawie można mówić wiele. Tak jak wino jest początkiem filozofii, tak kawa zapoczątkowuje filozoficzną nowożytność. Służy długiemu przesiadywaniu i wraz z dymem stanowi jeden z istotnych elementów udanej debaty filozoficznej. Osobiście papierosów czy fajki filozofom nie polecam, chyba, że jak radzi Kant „dla wyregulowania wypróżnień”.
Sartre, Simone, Vian w Cafe de Flore
Walter Benjamin w celach naukowych (a jakże) palił haszysz. Chciał bowiem sprawdzić możliwości ludzkiego poznania: czy istnieje coś co można nazwać spostrzeżeniem haszyszowym? A pewnie, że istnieje. Oto przykład: „Rura do pieca staje się kotem. Gdy pada słowo „imbir”, nagle zamiast biurka pojawia się stragan z owocami, w którym chwilę potem na powrót rozpoznaje biurko. Przypominam sobie 1001 noc”*.
Ze słodyczy filozofowie preferują rzecz jasna ciasteczka Leibniz, choć i nie pogardzą mlecznym Prince Polo.
Jeżeli zaś chodzi o afrodyzjaki (czy to są używki...?), to gdzieś czytałem, że zaszkodziły Lukrecjuszowi. Większości jednak nie szkodzą, czego najlepszym przykładem jest Aleksander z Afrodyzji. Co więcej, w epoce pokartezjańskiej, w której wciąż żyjemy, afrodyzjaki bywają niezbędne dla osiągnięcia pełni człowieczeństwa, gdyż: erectio ergo sum.
Ps. O dopalaczach w filozofii jak dotąd nie słyszałem.
* W. Benjamin: O haszyszu. Przeł. Ewa Drzazgowska. Wyd. Aletheia. Warszawa 2012.