Nadszedł czas ujawnić mojego najulubieńszego gitarzystę. Wygrał irlandzki chłopak we falneli, od którego zioneło morze whisky (niestety, to go zgubiło). Wybitny. Przypominam całą dziesiątkę. Myślę o kolejnym cyklu, ale nie zapominam, że to blog o książkach i filozofii.
Miejsce drugie na mojej liście: Johnny Marr. Nie załapałem się na pokolenie The Beatles, dlatego moimi Beatelsami byli Kowalscy. A Marr stanowi najlepsze połączenie Harrisona i Davisa (The Kinks). Mistrz.
“Czytelnicy nierosyjscy nie widzą
dwóch rzeczy, że mianowicie nie wszyscy Rosjanie uwielbiają Dostojewskiego tak
jak Amerykanie i że ci, którzy go uwielbiają, czczą go jako mistyka, nie zaś
artystę. Dostojewski był prorokiem, tandetnym dziennikarzem i żałosnym komediantem.
Przyznaję, że niektóre wymyślone przez niego sceny, niektóre z tych
straszliwych, farsowych awantur są niesłychanie zabawne. Ale ci wrażliwi
mordercy i uduchowione prostytutki są nie do wytrzymania nawet przez chwilę – w
każdym razie dla tego tu jedynego czytelnika”
Raskolnikow wg Shmarinova (1935)
V. Nabokov: Własnym zdaniem. Przeł. M. Szczubiałka. Warszawa: Wyd. Aletheia, 2016, s, 55.
Wracam do swoich ulubionych gitarzystów. Czas na podium. Miejsce trzecie - Frank Zappa. Bez niespodzianki. Taki fragmencik o muffinowym człowieku (+ Adrian Belew)
Zbliża się do końca cykl z moimi ulubionymi gitarzystami. Pozostało jeszcze czterech. Dzisiejsza prezentacja będzie zagadką. Ponieważ mój bohater jest gitarzystą tak znanym i docenianym (mam nadzieję), to zagadka jest czystą formalnością.
Oto fragment bardzo znanego (mam nadzieję) filmu. Główny bohater filmu (rzecz dzieje się Londynie) przypadkiem (czyżby) trafia na koncert. A na scenie zespół z dwoma gitarzystami. Chodzi mi o wyższego, bruneta, grającego na białej gitarze. Tym razem występuje w roli drugoplanowej (w tej kategorii też dają Oscary). Jednak po głowie krążył mu już plan założenia nowej kapeli - tylko z jednym gitarzystą. Znakomita scena.
Jednym z najważniejszych znaków firmowych zespołów grających tzw. rocka progresywnego (muzyka dla wrażliwych - jak reklamowała to pewna firma, sprzedająca kasety magnetofonowe), jest pewien poziom wyszkolenia muzycznego. Jeśli chcecie grać piosenki, które trwają po pół godziny, to naprawdę musicie jakoś wypełnić ten czas. Popisy na klawiszach, perkusji, potem jeszcze raz klawisze, wokalizy i oczywiście niezliczone akrobacje gitarzystów.
Kiedyś byłem wielkim fanem tego typu muzyki, dziś nie jestem w stanie wysłuchać nawet Pompejów (nie jestem już pewnie taki wrażliwy). Nuda. Rock progresywny znudził nawet samych muzyków, którzy przeszli w stronę rocka eksperymentalnego czy jazzu.
Niemniej jednak Latimer, Gilmour, Fripp, Rothery, Akermann, to w swoim fachu - mistrzowie. Z całej tej grupy, wybieram - mojego faworyta - Steve'a Howe'a. Fantastycznie długie palce.
Wracam do mojego starego cyklu, chociaż studenci już nie boją się Kanta. Nikogo się nie boją. Wracam fragmentem z Wielimira Chlebnikowa. Interpretację pozostawiam czytelnikom, ja boję się spróbować:
"Marzę o wielkim ognisku z książek. Żółte iskry, zwinny ogień, przezroczysty popiół, rozsypujący się od dotknięcia, a nawet oddechu, popiół, na którym można jeszcze odczytać poszczególne strofy, słowa chwały lub pychy - wszystko zmienia się w czarny, piękny, rozjarzony od wnętrza ogniem kwiat, wyrosły z książek ludzkich, jak kwiaty przyrody wyrastają z ksiąg ziemi, grzbietów jaszczurów i innych zwierząt wykopaliskowych. I wtedy, jeżeli na bryle płonących stron przypadkiem zostanie słowo: Kant, to ktoś znający narzecze szkockie, przetłumaczy to słowo na 'szewc'. To wszystko, co pozostanie z myśliciela. Wzniósł on nierękodzielny pomnik ograniczoności swego narodu. Zresztą, czy był on myślicielem?".
W. Chlebnikow: Rozmowa dwóch osób. Przeł. J. Śpiewak. W: W. Chlebnikow: Włamanie do wszechświata. Poezja i proza. Wybór i przekład Anna Kamieńska i Jan Śpiewak. Wydawnictwo Literackie: Kraków 1972, s. 28.
A dziś mało znany, ale wart poznania, węgierski pisarz:
„Uważam, że ludzie żyją dopóty, dopóki mają rację, bo kiedy
się mylą w ocenia świata i rzeczy, to się powoli zniechęcają, tracą humor,
podupadają na zdrowiu i odchodzą… umierają. Dlatego w obecności babci nigdy nie
wyrażam swojej opinii w kwestiach, co do których ja mógłbym mieć rację, nie ona.
Najlepiej milczeć” (Géza Csáth: Opium. Opowiadania i dzienniki. Przeł. E.
Cygielska i inni. Wyd. PIW. Warszawa 2016, s. 156).
Dziś powracam do moich ulubionych klimatów, czyli muzyki świata (nie wiem, jak lepiej to nazwać). Wielką gwiazdą tej muzyki jest Senegalczyk Youssou N'Dour. Niestety, nie gra na gitarze. Gra na niej za to Barthélémy Attisso. I to jak. Z pochodzenia Togijczyk, z wykształcenia prawnik był jednym z filarów legendarnego senegalskiego zespołu Orchestra Baobab. Ten założy w 1970 roku w Dakarze zespół stał się jedną z czołowych przedstawicieli muzyki afrykańskiej (choć mocno w typie son-cubano). Zespół ma się całkiem dobrze, choć Attisso nie nadaje już rytmu i nie wykręca pięknych solówek. W przeciwieństwie do gitarzystów, o których pisałem wcześniej - żyje. Wrócił do swojego zawodu i udziela porad prawnych w niebezpiecznym Lomé.
Wśród słuchaczy muzyki rozrywkowej co raz wybuchają spory, spowodowane odejściami liderów. Czy lepszy był Genesis z Gabrielem, czy z Collinsem? Czy Marillion bez Fisha, to wciąż Marillion? Syd Barret czy Roger Waters, a może Gilmour? itp.
Podobnie było z moimi dzisiejszymi bohaterami (znowu miejsce podwójne), a mianowicie z zespołem The Fleetwood Mac. W pierwszym składzie zespołu Micke'a Fleetwooda (perkusja) na gitarze grał Peter Green. Wcześniej razem grali w kuźni talentów, czyli Bluesbreakers Johna Mayalla. Wybitny gitarzysta i kompozytor. Narzucił zespołowi swój niepowtarzalny, blues-rockowy styl.
W 1970 roku odszedł od zespołu, który stopniowo zmierzał w stronę rocka lub pop rocka. Fani Greena kręcili głowami. Pojawiły się wokalistki (Steve Nicks oraz Christine McVie), pojawiły się przeboje, zespół osiągnął sukces. Z Greenem nie było tak źle. Znacie Black Magic Woman - to jego kompozycja. W 1975 roku miejsce gitarzysty zajął Amerykanin Lindsey Buckingham i niemal wszyscy zapomnieli już o Greenie.
Uwielbiam Fleetwood Mac zarówno z Greenem, jak i Buckinghamem. Fenomenalni muzycy. Oto dwa tego przykłady. Dwa fantastyczne utwory. Epickie, gotyckie The Green Manalish (na drugiej gitarze świetny, niestety, niespełniony, Danny Kirwan) oraz Big love. Buckingham (też fajnie śpiewa) gra a ja słyszę co najmniej dwie gitary. Niech ktoś to zagra przy ognisku, zdobędzie uznanie.
Muszę powiedzieć, że spodziewałem się czegoś więcej po książce Romana Jakobson pt. Mój
futuryzm. Wspomnienia, listy, szkice, wiersze. To zbieranina z wczesnego, rosyjskiego etapu Jakobsona. Oczywiście, wspomnienia młodego naukowca i poety o Chlebnikowie, Majakowskim, Malewiczu, Łarionowie, Triolet (mamy tu interesującą korespondencję) bronią się same w sobie. Wszystko to jednak sprawia wrażenie marginaliów.
To, co nieustanie budzi mój podziw, to niesamowita symbioza ówczesnych teoretyków sztuki z artystami. Nie chodzi tylko o atmosferę kawiarń, pożyczanie pieniędzy i przygotowywanie różnych rewolucji. Mam na myśli szczególne współmyślenie, a raczej współtworzenie (wspomnienia RJ przypominały mi znakomite wywiady z Bachtinem). Wydaje się, że obecnie te światy został rozdzielone. Teoretycy przenieśli się do katedr, opłacani są z budżetu, a wszelkie rewolucje już się dokonały.
* Tytuł posta, to dedykacja Majakowskiego dla Jakobsona (tłum. D. Ulicka).
„Niedawno ktoś mnie pytał – mówi mi na powitanie – dlaczego uprawiając filozofię, dumnie silę się na własną myśl; dlaczego nie wystarcza mi Platon czy Hegel. Chcę, żebyś i ty wiedział, co mu odpowiedziałem. Ogólnie biorąc, każdy człowiek w życiu się kimś wyręcza. Na płaszczyźnie społecznej udzielamy delegacji naszemu przedstawicielowi, żeby troszczył się o nasz byt kolektywny. O tym, co się dzieje w fizyce, informuje nas upoważniony do tego Heisenberg. Ale jednocześnie każdy człowiek zachowuje prawo do tego, by pewne sytuacje przeżywać na własny rachunek, nie udzielając na nie delegacji. Na przykład swoich stosunków z dzieckiem nie delegujesz na nikogo. Podobnie jest z twoim prywatnym absolutem. Jeśli uprawiam filozofię, nie chcę robić tego per procura. Nie zamierzam delegować na Hegla mojego prawa do filozofowania. Jeśli na coś takiego cię nie stać, nie możesz twierdzić, że uprawiasz filozofię” (s. 121)*.
* G. Liiceanu: Dziennik z Păltinişu. Pajdeja jako model w kulturze antycznej. Przeł. I. Kania. Sejny 2001.
Dziś będzie krótko, ponieważ moim bohaterem jest Neil Young. Mam nadzieję, że prawie wszyscy o nim słyszeli, a może nawet ktoś zna jego płyty. Trzeba powiedzieć, że cały czas w świetnej formie.
Tu - moim zdaniem - jego epokowy utwór. Jeśli zrobię listę moich najlepszych utworów, to piosenka o tym, który przyszedł tańcząc zza wielkiej wody, na pewno na niej się znajdzie.
Maurice Quentin de La Tour (1704–1788) lubił malować filozofów. W epoce Oświecenia nie było to niczym dziwnym, gdyż autorytet filozofii był wówczas niepodważalny. Kto chciałby dziś malować filozofów? Albo lepiej: po co malować dziś filozofów? W swym rokokowym stylu sportretował między innymi Rousseau, Woltera czy d'Alemberta.
Szczególnym pastelem jest portret Pani Élisabeth Ferrand (1700-1752). Nie chodzi mi o kwestie mody, zwracam uwagę na wielką księgę, stojącą za Panią Ferrand. Tytuł obrazu brzmi: "Mademoiselle Ferrand méditant sur Newton" (1753). Oczywiście, pozowanie z Newtonem, mimo niezwykłej popularności "Elementów" Woltera, nie było w Paryżu czymś powszechnym.
Élisabeth Ferrand była wyjątkową filozofką (choć wówczas mówiono raczej une salonnière). Przypomnę tylko jeden fakt. Jednym z wpływowych myślicieli był wówczas Étienne Bonnot de Condillac (1714-1780). Mimo pewnego "radykalizmu" został naczelnym przedstawicielem empiryzmu we Francji. Słynny stał się zwłaszcza jego eksperyment myślowy o posągu, który za pomocą aktywności tylko jednego zmysłu, może rozwinąć pozostałe aktywności życiowe. Warto nadmienić, że podobne idee wyrażali wcześniej jego koledzy: Diderot oraz Boureau-Deslandes.
Pomijając fakt rzekomego plagiatu idei nowej Galatei, to - zdaniem Condillaca - za ową ideą posągu metafizycznego stoi Élisabeth Ferrand. To właśnie ona "rozjaśniała" mu pewne kwestie, to jej "zawdzięcza" głębsze zrozumienie i opracowanie teorii sensualizmu.
A tak wygląda obraz, który "na żywo" można zobaczyć w Starej Pinakotece.
Powracam do listy moich ulubionych gitarzystów. Dziś kilka słów o Jeffie Buckley'u.
Moja droga do Buckley'a rozpoczęła się w połowie lat 80. Być może w Programie III Polskiego Radia. Usłyszałem wówczas piosenkę Song to the Siren zespołu This Mortail Coil. TMC był projektem Pana Ivo Watt-Russella, założyciela wytwórni 4AD. Chodziło o to, aby jego podopieczni nagrali kilka fajnych piosenek. Wydali pod tym szyldem trzy płyty. I właśnie z pierwszej płyty (w moim przekonaniu najlepszej) It'll End in Tears (1984) pochodzi owa Pieśń. Robin Guthrie gra na gitarze, Elisabeth Fraser śpiewa, a zatem niemal w całości prezentuje się słynny Cocteau Twins (jesteśmy przecież na blogu o książkach). Fraser wówczas mało śpiewała w znanym ludziom języku, ale wyszło tak:
Nie najgorzej, choć może za bardzo dramatycznie. No, ale łódka tonie, on czeka i usycha itd. Dowiedziałem się, że jest to cover piosenki Tima Buckley'a (napisanej wspólnie z Larry Beckettem) z 1970 roku. Tak oto zainteresowałem się Timem Buckley'em III. Ten amerykański artysta, tworzący na przełomie lat 60/70, był przedstawicielem stylu, nazywanego psychodelicznym folkiem. Podoba mi się ta nazwa. Kalifornijski, radosny folk - w przeciwieństwie do smutasa Dylana. Tak prezentowała się Tim Buckley.
Niestety, 28 czerwca Tim Buckley 1975 roku, w wieku 28 lat (a jakże), został znaleziony martwy w pokoju hotelowym. Heroina. I jeszcze jeden ważny fakt: w 1966 Tim Buckley został ojcem. Mary Guibert urodziła syna - Jeffa. I tak oto dotarłem do Jeffa Buckley'a. Poznałem jego muzykę, gdy był już uznaną gwiazdą (choć to chyba złe słowo). Wielki talent. Jego debiut, płyta "Grace" (1994), to jedna z najważniejszych płyty XX wieku. Nowy Dylan, nowy Springsteen... Niesamowity głos, ekspresja i gitara.
W maja 1997 nagrywa nowy materiał w Memphis. 29 maja idzie popływać w Wolf River. Kilka dni później znajdują jego ciało w rzece.
Na koniec, ponownie Fraser. Tym razem z Buckley'em. Wiodło im się różnie, o czym mówi ta piękna piosenka.
Zawsze bardzo lubiłem zabawy typu - najlepsza płyta w 1980 roku, najlepszy wokalista, najlepsza solówka itp. Chyba wciąż to lubię, dlatego chciałbym przedstawić (w odcinkach) kilku moich ulubionych gitarzystów. Oczywiście, Hendrix i Montgomery są najwięksi. Ale mam innych faworytów. Niestety, głównie martwych lub mocno już poświałych. Prawie nie słucham nowej muzyki, wyznając kult "kiedyś to była muza".
Na początek (niech będzie to miejsce 10) ex aequo dwóch Panów. Pierwszy z nich pochodzi z Mali, największego zagłębia muzycznego na świecie, a nazywa się Ali Ibrahim "Ali Farka" Touré. Drugi z kolei - to amerykański gitarzysta, Ry Cooder.
Już nie pamiętam, kiedy usłyszałem pierwszy raz Touré. Dobrze zaś przypominam sobie świetny film "Paryż,Teksas", do którego Cooder napisał znakomitą muzykę. Słychać w ich gitarach słońce i piasek pustyni. I ta technika slide.
Cooder, który bardzo często poszukiwał "korzennych" muzyków, nagrał (także wyprodukował) płytę z Touré. Talking Timbuktu ukazała się w 1994 roku. Genialna płyta. Oto ostatni utwór "Diabary"
Tym razem z książki Aravinda Adigi ("Między zabójstwami". Przeł. Agnieszka B. Ciepłowska. Prószyński i Sk-a. Warszawa 2009). Znakomity pisarz. Wart przeczytania jest zwłaszcza jego debiut "Białe tygrys".
„W końcu święta kobieta zasnęła. Jej chrapanie przepełniało duszę kucharki strachem. Autobus podskakiwał na nierównej drodze, a Jayamma zastanawiała się, jak też ją ukarzą bogowie. Kim będzie w następnym wcieleniu? Karaluchem? Rybikiem cukrowym mieszkającym w starej księdze? Glistą? Larwą w stercie krowiego łajna? A może czymś jeszcze gorszym? Raptem przyszła jej do głowy dziwna myśl. Jeśli nagrzeszy w tym życiu dość dużo, może w następnym urodzi się jako chrześcijanka? Od razu zrobiło jej się lżej i weselej. Natychmiast przysnęła.”