Patrząc z perspektywy filozoficznej, ogrodnictwo to wysoce skomplikowana materia. Każdy szanujący się ogrodnik przede wszystkim jest ze swej natury platonikiem. W ogrodowym mikroświecie platoński idealizm przejawia sie przede wszystkim w nieusuwalnym przywiązaniu do łacińskich nazw roślin. Skąd się to bierze? Otóż dla prawdziwego ogrodnika – w odróżnieniu od pospolitych badylarzy czy sadowników – „kwiat bez imienia jest [...] kwiatem bez idei metafizycznej, krótko mówiąc nie istnieje w sposób pełnowartościowy”.
Każdy prawdziwy ogrodnik, znający się na rzeczy wie, że „kwiat bezimienny jest chwastem; kwiat z łacińską nazwą zyskuje jakby ostrogi fachowości”.
Rys. Josef Capek |
Ogrodowy idealizm o platońskiej proweniencji przełamywany być musi irracjonalizmem,z jednej strony pochodzącym z ludowej tradycji przekazywanej w przysłowiach (głównie dotyczących pogody: ona bowiem stanowi rację bytu ogrodu – a co za tym idzie także rację bytu ogrodnika), z drugiej zaś ma wyraźnie mistyczne zabarwienie (choć dotyczy to tylko sekciarzy takich jak ci, którzy uparli się, by hodować wyłącznie kaktusy, z którymi przecież nigdy nic nie wiadomo). W pewnych tajemniczych aspektach uprawy ogrodu trudno bowiem o logiczne argumenty.
Rys. Josef Capek |
Prawdziwie krytyczną analizę warunków możliwości istnienia ogrodu znajdziemy u Karela Čapka (z którego książki pochodzą wykorzystane powyżej cytaty oraz rysunki):
K. Čapek, Rok ogrodnika, tłum. Halina Janaszek-Ivaničková, Iskry, Warszawa 1986.
Chciałbym, by zachwycały mnie kwiaty, ale za chińskiego boga, nie zachwycają...
OdpowiedzUsuńpzdr
I to da się filozoficznie uzasadnić, jak rewelacyjnie przekonuje Kołakowski w genialnym tekściku "Ogólna teoria nie-uprawiania ogrodu" (w: L. Kołakowski, Cywilizacja na ławie oskarżonych, Res Publica, Warszawa 1990, s. 320-323.
OdpowiedzUsuńA moja żona jest - dla odmiany - ogrodową kantystką. Gdybym nie trzymał ręki na pulsie, za oknem domku w pełni realizował by się idea wolności. Rosło by tylko to, co bezimienne i to rosło po pas, po pachy, po niebo... gwiaździste...
OdpowiedzUsuńAhoj,
OdpowiedzUsuńA Rimbaud pisał o kwiatach samych w sobie.
Uwielbiam Čapków.
kochani, to ja chyba jestem z kolegą Tomkiem. To znaczy, bardzo lubię dostawać kwiaty same w sobie, ale po miesiącu pracy w szklarni swego czasu, czuję nieprzepartą niechęć do upraw ;-) Staję zatem w kolejce do Kołakowskiego :-)
OdpowiedzUsuń:)
OdpowiedzUsuńNo i ja się w takim razie przyznaję, że najbliżej mi tu do szanownego Kanta - w sensie uwielbienia dla kwiatów samych w sobie. Idea ogrodu samego w sobie (jako baaardzo przyjemnego miejsca do odpoczywania) - szczególnie w letnie upalne dni - także jest mi bliska.
Ale pielenie, nawożenie, sadzenie etc. - to już nie:) Nie mam zatem duszy prawdziwego ogrodnika, o którego chodzi Capkowi.
Desperate Househusband - w takim razie zdaje się, że wspólnie z żoną wcielacie w ogrodowe życie nie tylko idee kantowskie, ale także heraklitejską harmonię przeciwieństw:)
W sumie racja... A przy koszeniu trawnika myślę o Zenonie: koszę i koszę a nieskoszonego nie ubywa. No bo zanim skoszę cały, to najpierw muszę połowę a wcześniej połowę tej połowy i połowę połowy połowy i połowę połowy połowy połowy...
OdpowiedzUsuń