niedziela, 7 sierpnia 2011

Kto się boi Immanuela Kanta? Część pierwsza

Do kanonu dydaktyki filozoficznej należy straszenie studentów filozofami. Ma to oczywiście swe wymierne korzyści: przynajmniej dwie. Pokażę je na przykładzie straszaka Kanta. A nie jest to pierwszy lepszy kapiszon. Wspomogę się przy tym wybitnym pisarzem Robertem Musilem – autorem Człowieka bez właściwości. Także filozofem z wykształcenia. W jego młodzieńczej książce Niepokoje wychowanka Törlessa znajdujemy rozmowę między głównym bohaterem a nauczycielem matematyki. Törless nie był uczniem wybitnym, raczej – mocno przeciętym. Jedynym przedmiotem, który wzbudzał u niego jakiekolwiek zainteresowanie była matematyka, zwłaszcza kwestia liczb urojonych. W jaki sposób istnieją owe liczby? – zaprzątało mu myśli.

Odpowiedź nauczyciela była następująca: liczby te są czysto myślowymi koniecznościami. Co to znaczy? A tego pan nie zrozumie. Na razie trzeba tylko wierzyć. Może kiedyś pan do tego dojdzie. Podczas dyskusji nauczyciel wskazał na książkę Kanta, która leżała na biurku. Podobnie jest w filozofii – kontynuował nauczyciel – istnieją pewne konieczności myślowe. Czy pożyczył swemu uczniowi Kanta? Bynajmniej. „Ale – uśmiechnął się widząc, że Törless rzeczywiście otwiera książkę i przerzuca kartki – niech pan na razie to zostawi. Chciałem tylko dać panu przykład, który później mógłby pan sobie przypomnieć; na razie byłoby to dla pana jeszcze zbyt trudne”. I to jest pierwsza z korzyści.

Törless słyszał już o Kancie. Nazwisko to wymieniano zawsze z niezwykłą estymą, jakby chodziło o jakiegoś świętego, który rozwiązał wszystkie problemy filozofii. Natychmiast zakupił tanie wydanie i zasiadł do lektury. Cóż się wydarzyło? Oddajmy głos Musilowi: „[…] z powodu choćby samych przypisów i nawiasów nie zrozumiał ani słowa, a gdy skrupulatnie przebiegał wzrokiem tok zdań, miał wrażenie, jakby jakaś stara, koścista ręka niczym śruba wykręcała mu mózg z głowy”. Po godzinie czytania spocony Törless dotarł zaledwie do drugiej strony. Choć wieczorem nie chciał już nawet patrzeć na książkę, to nieustannie  dręczyła go jedna myśl: „że profesor, ten człowiek wyglądający tak niepozornie, trzymał ową książkę całkiem jawnie w pokoju, jak gdyby była jego codzienną rozrywką”. Oto druga korzyść straszenia.

Do poczytania:
Robert Musil: Niepokoje wychowanka Törlessa. Przeł. Wanda Kragen. Wyd. Książka i Wiedza. Warszawa 1980.
Immanuel Kant: cokolwiek 
Z przyjemnością można obejrzeć:
Niepokoje wychowanka Törlessa. Reż. Volker Schlöndorff (1966).

3 komentarze:

  1. Haha, pamiętam jak czytałam te Niepokoje, oj, żal mi było biednego Torlessa. Ale lepsza od niego nie jestem, bo choć od lat czytam o Kancie i podoba mi się jego tok myślenia, to nie mam nadal odwagi czytać jego "Krytyki..." czy czegoś innego. Jeszcze pozwolę sobie się trochę połudzić, że na pewno to kiedyś zrozumiem ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Törless się poddał, podobnie jak większość czytelników. Następnym razem postaram się napisać coś zachęcającego do czytania Kanta.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja mam taką teorię, że do przeczytania Kanta trzeba być przymuszonym, bo inaczej to ciężka sprawa. Przynajmniej jeśli chodzi o "Krytykę czystego rozumu".
    Udaje mi się przymusić około 30 osób rocznie i uważam to za duży sukces dydaktyczny:)
    Nie będę pisała, kto mnie przymusił na studiach:))

    OdpowiedzUsuń