Nie jest tajemnicą, że Artur Schopenhauer nie był człowiekiem nazbyt sympatycznym. Powiedzmy wprost, był męczący i nieznośny. Nie cierpiał swej matki, która nie opiekowała się umierającym ojcem, siostry – za jej brzydotę (sam był bowiem – jak wiadomo – niezwykle urodziwy), Hegla – bezczelnego składacza niedorzeczności, wreszcie, tych wszystkich tępych czytelników, którzy go nie rozumieli. Z wzajemnością zresztą. I tak, matka zabraniała mu uczestniczyć w jej wystawnych weimarskich kolacjach – a już broń Boże prowadzić z gośćmi dysputy filozoficzne. Awantura gotowa.
Nic dziwnego, że mając takie doświadczenia w swym późnym dziele „Aforyzmy o mądrości życia” daje nam dobre rady dotyczące naszego zachowania. Jak to powinniśmy się zachowywać między ludźmi. Taki savoir vivre, nie tylko przy filozoficznym stole. Czytając książkę Schopenhauera cały czas miałem przed oczami jego dokuczliwą naturę. Doświadczenie na pewno nie służyło mu pomocą.
Zastanawiając się nad tym paradoksem Schopenhauera – czy może nie chodzi tu jedynie o erystyczne granie głupa – znalazłem u niego dwie maksymy, które nieco rozjaśniają tę sprzeczność.
Po pierwsze: głupotą jest domagać się od filozofa, by żył zgodnie z własnymi poglądami. Proste, jak mogłem dać się nabrać. Po drugie – ważniejsze – w świecie człowiek ma tylko dwie możliwości: samotność lub pospolitość. Jeżeli szukamy towarzystwa, oznacza to, że jesteśmy ubodzy duchem. Wielkość duchowa pociąga za sobą nietowarzyskość. Ot i cała tajemnica braku sympatyczności Artura Schopenhauera. Po prostu – człowiek ducha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz