Wczorajszej nocy skończyłam czytać Amerykańskie apetyty Joyce Carol Oates. To moje pierwsze zetknięcie z amerykańską pisarką i z całą pewnością mogę stwierdzić, że nie ostatnie.
Książka promowana jest przez wydawcę jako „prawdziwy smak American dream” i coś w tym jest, chociaż – jak to zwykle bywa z reklamowymi sloganami – nie do końca. Pokrótce ujmując, Amerykańskie apetyty to opowieść o współczesnej rodzinie, z pozoru szczęśliwej, kryjącej jednak (jak to zwykle bywa) swoje sekrety, dramaty i niedopowiedzenia. Życie jednak toczy się spokojnie, aż do pewnego wieczoru. Rezultatem sekwencji pozornie niewiele znaczących wypadków jest tragiczne zdarzenie, które zmienia całkowicie życie bohaterów książki. Oates wplata w tę współczesną historię aluzje, naprowadzające czytelnika na mityczne wątki nieuchronności tragedii, fatum, odkupienia (no cóż, za Eliadem można powiedzieć, że każda kultura ma takie sacrum, na jakie zasługuje...).
Skąd jednak tytuł dzisiejszego wpisu?
W trakcie czytania zatrzymałam się przy jednej ze scen, podczas której główny bohater, naukowiec (Ian, mąż Glynnis i ojciec Bianki; pracownik Instytutu Naukowego, ekspert w dziedzinie demografii) odpoczywając nieopodal hotelowego basenu, obserwuje bawiące się i uczące się pływać dzieci.
„Myślał, czy on też tak bawił się z Bianką; oczywiście, że nie, bo skoncentrowany na swojej pracy, z umysłem nieustannie coś przeżuwającym, scedował takie przyjemności, takie najprawdziwsze i najprostsze uciechy na Glynnis”.
To daje do myślenia, choć jest najprostszą z obserwacji, choć to najprostszy wniosek płynący z obserwacji siebie i świata. Podoba mi się to sformułowanie (szczególnie, że przypisano je pracownikowi nauki) – przeżuwający umysł. Cóż bowiem po tych nieustannie przeżuwanych myślach, skoro zasłaniają nam one wszystko inne?
oho! zaciekawiliście mnie panią Oats! ja chciałam też skomentować górny post o Dublinie, ale się nie dało, no nie wiem o co chodzi, hiih. w każdym razie, ja śpieszę, że zainspirował mnie do wędrówki na grób Jamesa Joyce'a, który jak wiecie jest w Zurychu :-) byle tylko tornado się skończyło w tym mieście... buziaki!
OdpowiedzUsuńHej Martynka!
OdpowiedzUsuńJa już mam na półce następna książkę Oates - czeka na swoja kolej. Coś tam faktycznie z komentarzami szwankowało, ale już naprawiliśmy. Słyszę tu, że w Zurychu jest też pub Joyce'a, także jest gdzie wędrować:)
Buźka!
Martulla,
OdpowiedzUsuńJa do tego pubu dotarłam raz i zatrzymałam się u wrót, haha. Poznaj swój kraj, nie ma co. Dzięki za Oates, zapisuję się na listę oczekujących kaczym piórem :-)
Kochana, jeszcze nic straconego:)
OdpowiedzUsuńA Oates cierpliwie sobie czeka na Twój przyjazd:)