sobota, 28 stycznia 2012

Podróże egzystencjalne

Sándor Márai to pisarz wybitny. Całe szczęście, od kilku lat możemy zapoznawać się z jego bogatą twórczością. Można powiedzieć, że podróżował przez całe życie. Na początku kierowała nim ciekawość poznania innego świata. Po drugiej wojnie światowej długo poszukiwał – niczym Nietzsche najlepszego słońca – ziemi obiecanej. Odnalazł ją dopiero pod kalifornijskim niebem w San Diego. Stąd podróżowanie stało się jednym z istotnych motywów jego pisarstwa. Ale nie były to zwyczajne podróże.

Odwiedzając Paryż, Wenecję, Anglię, wędrując po Alpach, poznając Bliski Wschód czy Afrykę, podziwiając krajobrazy i ludzkie twarze, płynąc statkiem, lecąc samolotem, odkrywając jazz, poszukując śladów ulubionych pisarzy, słuchając Adolfa Hitlera w Wiedniu – Márai nade wszystko podróżuje w głąb ludzkiej egzystencji. „Czasami myślę, że życie nie może podarować mi czystszego i bardziej niezmąconego poranka, niż kiedy idę na spacer przez wrześniowy park całkowicie obcego miasta, w którym nie znam nikogo, nie mam żadnych zobowiązań, gdzie nic mnie szczególnie nie cieszy, ale też nic szczególnie nie boli; a na samym dnie tej obojętnej obcości, tylko na tyle, na ile ogrzewa dłoń ukryty w niej zapalony papieros, mam świadomość, że żyję”.


Bycie w podróży nie jest tym samym co odbywanie podróży, ale ten egzystencjalny rys podróżowania ma jednakowoż swoją drugą – arystokratyczną stronę.  Podróż bowiem musi mieć także swój styl, którego Márai jest niedościgłym mistrzem. „Pociąg ruszał, sympatyczny, starszy jowialny konduktor już przygotował ci kapcie, na stoliczku stawiał wodę mineralną i brał twój paszport oraz tajemniczy banknot dziesięciodinarowy, który z niewiadomych przyczyn trzeba było wpłacić na granicy z Jugosławią. Za każdym razem udawałeś się do wagonu restauracyjnego i zanim pociąg dojeżdżał do Fonyód, zdążyłeś już wypić małą buteleczkę cierpkiego czerwonego wina francuskiego. Tak zaczyna się zagranica, od małej buteleczki Margaux”.

Do poczytania:
Sándor Márai: W podróży. Przeł. Teresa Worowska. Wyd. Zeszyty Literackie. Warszawa 2011. 

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Trudna sprawa, czyli o szczęściu

Zbyszekspir, który błyskawicznie odgadł naszą ostatnią filozagadkę, zamówił post o szczęściu. Hmmm. Powiem od razu – sprawa nie jest prosta.
Szczęście to bowiem kwestia wysoce problematyczna. Wielu z nas zakłada, że ma go więcej niż inni, co ujawnia się natychmiast, gdy tylko podkusi nas, by skreślić sześć liczb na małym podłużnym blankiecie popularnej gry losowej. Z drugiej jednak strony, mało kto zapytany jak mu się wiedzie, odpowie, że świetnie.
Być może, nawet gdybyśmy czuli się szczęśliwi, intuicyjnie czujemy, że jakoś tak głupio się do tego przyznać? Moglibyśmy wszak trafić na znawcę folkloru, któremu skojarzyłoby się od razu, że „co drugi głupi ma szczęście”. I co on sobie o nas pomyśli?
Trudność tej pozornie banalnej sytuacji może też wynikać z faktu, że podczas, gdy każdy dokładnie wie, kiedy czuje się nieszczęśliwy, to mało kto potrafi powiedzieć, co jest mu do szczęścia potrzebne.
By podeprzeć się jednym z autorytetów największego kalibru, sięgnę po Uzasadnienie metafizyki moralności, gdzie czytamy: „na nieszczęście pojęcie szczęśliwości jest pojęciem tak nieokreślonym, że chociaż każdy człowiek życzy sobie dojść do niej, to jednak nigdy stanowczo i w zgodzie z samym sobą nie może powiedzieć, czego właściwie sobie życzy i chce”. W dalszym fragmencie, Kant – nasz blogowy ulubieniec – nie pozostawia złudzeń: „nawet najbardziej dociekliwy, najpotężniejszy, lecz tym niemniej skończony człowiek nie może wyrobić sobie pojęcia o tym, czego naprawdę chce”.
Pewnie dlatego bajki kończą się zwykle ogólnikowym zdaniem: „żyli długo i szczęśliwie”. Nikt jednak nie wyjaśnia, co by to miało znaczyć. Dom z ogródkiem? Podróż dookoła świata? Szafę pełną markowych ciuchów i BMW w garażu? A może po prostu święty spokój?
Sprawa wydaje się beznadziejna. Na szczęście mamy też w zanadrzu filozofów, którzy – wbrew największemu filozoficznemu krytykowi (i pesymiście w kwestii szczęścia) – twierdzą, że mają coś w sprawie interesującego nas tematu do powiedzenia.
I tak, Epikur niewinnie stwierdza, że „przyjemność jest początkiem i celem życia szczęśliwego”. Trzeba przyznać, że brzmi to dobrze. Pod warunkiem jednak, że nie zaczniemy dociekać, co epikurejczycy rozumieli przez pojęcie przyjemności. Od razu poczujemy ochotę, by trochę się unieszczęśliwić.
W innym kierunku podąża Arystoteles. Dla niego „szczęście jest pewnym rodzajem teoretycznej kontemplacji”. Czyżby wystarczyło trochę pomyśleć...?
Kropkę nad „i” stawia Nietzsche. „Szczęście mężczyzny zwie się: »ja chcę«, szczęście niewiasty – »on chce«”. No i cóż tu dodać. Chyba tyle tylko, że Zaratustra nie był specjalnym znawcą kobiet.
Okazuje się, że w tej sprawie jesteśmy – mimo usilnych prób filozofów różnych czasów – zdani tylko na siebie. W poszukiwaniach istoty szczęścia – szczęścia zatem życzę:)

piątek, 20 stycznia 2012

Spisywane imiona

„Wszystkie te imiona, które spisuję i odnotowuję, łączą się w moim umyśle z żywymi ludźmi, utraconymi kuchniami, wypolerowaną niklowana listwą, stanowiącą wykończenie szerokich, potężnych czarnych pieców, ze skwaśniałymi drewnianymi ociekaczami, które nigdy nie wysychały do końca, żółtawym światłem lamp naftowych. Z bańkami ze śmietaną na ganku, jabłkami w piwnicy, rurami od pieców przechodzącymi przez otwór w suficie, stajenką ogrzewaną w zimie ciepłem ciał i oddechów krów – tych samych krów, do których nadal zwracamy się w słowach powszechnie znanych od czasów Troi. Z zimnym woskowanym salonem, w którym ustawiano trumnę, kiedy ktoś umierał”.

Książka Alice Munro Widok z Castle Rock stanowi literackie ujęcie (i – jak podkreśla autorka – przekształcenie, a niekiedy nawet wyobrażenie: „jak to mogło być?”) losów jej rodziny. Znajdziemy tu historie o niemal mitycznych przodkach Munro, żyjących w Szkocji,  świetne opowiadanie o uciążliwej morskiej podróży przez Atlantyk, opowieści o szukaniu przez poszczególnych członków rodziny swojego miejsca w Nowym Świecie, wreszcie dzieje rozmaitych trudności spotykających najbliższych autorki – jej rodziców, dziadków, ciotki i wujków. I ją samą, włączającą w zebrane w tomie opowiadania zebrane wiele osobistych wspomnień, doświadczeń i przemyśleń.
Szczerze mówiąc to, że Widok z Castle Rock jest książką o znamionach autobiograficznych nie miało dla mnie wielkiego znaczenia. Munro wprawdzie opisuje rozmaite ważne dla siebie postaci i wydarzenia, najważniejsze jest jednak to, co znajdujemy także w jej tekstach całkowicie fikcyjnych: głęboki i przenikliwy opis emocji i relacji międzyludzkich.

Alice Munro, Widok z Castle Rock, tłum. Ewa Elżbieta Nowakowska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011 (cytat zamieszczony we wpisie pochodzi z niniejszej książki).

niedziela, 15 stycznia 2012

Warto (tak) rozmawiać

Podtytuł książki brzmi: rozmowy. Tak lepiej, niż „wywiady”. Tu chodzi bowiem o niespieszne rozmawianie o korzeniach, rodzinie, studiach, osiąganiu dojrzałości – twórczej i „po prostu” ludzkiej. Rozmawianie o twórczości, metodzie, sztuce i jej relacji z rzeczywistością.
O feminizmie, kulturowych wzorcach męskości i kobiecości, o tym, czy reportaż to literatura i o tym, ile w filmie dokumentalnym kreacji. O aktorstwie i buddyzmie, o istocie muzyki – poza harmonią, rytmem i melodią. O inspiracjach i interpretacjach.
Rozmowy Katarzyny Bielas z ważnymi postaciami polskiej kultury czyta się jednym tchem. Rozmówcy fantastyczni – między innymi Maria Janion, Sławomir Idziak, Dorota Nieznalska, Artur Żmijewski, czy Hanna Krall (by wymienić choć kilkoro), pytania, które sama miałabym ochotę zadać (ale oczywiście i wiele takich, na których zadanie bym nie wpadła).
Zamiast pointy, na zakończenie tej krótkiej impresji z właśnie zakończonej lektury –opowieść Wojciecha Waglewskiego na temat zasad panujących w polskim „show biznesie” lat siedemdziesiątych:
„Zespoły studenckie, żeby móc grać i zarabiać, musiały przechodzić weryfikacje. Jak się dostało pierwszą, to można było zarabiać siedemnaście pięćdziesiąt, czyli na butelkę wina. Jak drugą – to na butelkę piwa itd. To były zarobki półamatorskie. Weryfikacje zawodowe nie wiadomo po co przechodziło się co rok. Ten idiotyczny system był do tego stopnia zakorzeniony w naszych mózgach, że nawet nikt nie protestował. Pamiętam, jak zasłynął niejaki redaktor Popiołek, który ściągniętemu z wielkim hukiem do programu telewizyjnego zespołowi ABBA zadał historyczne pytanie, czy mają weryfikację”.


Warto tak rozmawiać, warto to przeczytać.

Katarzyna Bielas, Niesformatowani. Rozmowy, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007.

czwartek, 12 stycznia 2012

Filozagadka 2

Filozoficzno-literacki konkurs. Kto to napisał? 
Mała podpowiedź: mizogin i antysemita z dekadenckiego Wiednia, który zafascynował wielu dziwaków tamtych czasów – w tym szalonego Ludwiga Wittgensteina.  

Do wygrania: wybór tematu postu, który napiszemy specjalnie dla Ciebie – zdolniacho.

„Kobiety nie mają ani istnienia, ani jestestwa; nie istnieją i nie są niczym. Jest się mężczyzną albo jest się kobietą odpowiednio do tematu tego, czy się w ogóle jest, czy nie.
Kobieta nie uczestniczy w realności bytu ontologicznego, dlatego nie łączy jej żaden stosunek z rzeczą samą w sobie, która dla wszelkiego głębszego pojmowania jest identyczna z absolutem, ideą, czyli Bogiem. Mężczyzna w pełni swej, in actu, jako geniusz, wierzy w rzecz samą w sobie: jest ona dla niego albo absolutem, jako najwyższe jego pojęcie o istniejącej wartości – wtedy jest filozofem, albo jest pełnym cudów bajecznym krajem snów, królestwem absolutnego piękna – wtedy jest artystą”.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Słowa, które się nie spotkają

„Piszę piosenki, a potem śpiewam je po to, żeby umilić ludziom czas, a nie żeby czegoś ich nauczyć, czy skierować na jakąś drogę” (Paul Simon)

Paul Simon i Art Garfunkel to grzeczni i sympatyczni chłopcy, którzy ubrani w studenckie sweterki, anielskimi głosami śpiewali między innymi o… niegrzecznej Pani Robinson, brzmieniu ciszy, tymianku i o tym, że miłość przychodzi w kwietniu. Przede wszystkim jednak śpiewali o czasie, gdy miłość odchodzi.

Simon bardzo chciał napisać piosenkę o rozmowach kochanków, które towarzyszą ich odchodzącej miłości. Historia była już gotowa, czegoś jednak brakowało. Aż przeczytał książkę Saula Bellowa Dangling Man. Bardzo spodobał mu się tytuł, zwłaszcza słowo „dangling”, które dokładnie oddawało to, o czym myślał. Powstała piękna piosenka The Dangling Conversation a w niej taki oto literacki fragment:

Czytasz swoją Emily Dickinson
A ja Roberta Frosta
Zaznaczamy nasze miejsca zakładkami,
które pokazują to, co straciliśmy…..



Do poczytania:
Dla niego – Robert Frost
Dla niej – Emily Dickinson
Razem - Joseph Morella, Patricia Barey: Simon i Garfunkel. Starzy przyjaciele. Przeł. Michał Beszczyński. Wyd. almapress. Warszawa 1993.

Do posłuchania:
Simon and Garfunkel: Parsley, Sage, Rosemary and Thyme (1966)

piątek, 6 stycznia 2012

Kto się boi Immanuela Kanta? Część piąta

Nie ma takiego tematu, jakiego w swych pismach nie podjąłby się nasz bohater. W każdym razie jest ich niewiele. Dziś o Kantowskich zasadach właściwej dyskusji przy stole. Innymi słowy – poszukamy u naszego zucha wskazówek, jak w trakcie uczty, rozmawiając np. o dowodzie ontologicznym Anzelma, nie dać sobie po mordzie.

Uczta u Kanta


Nie zapominajmy o tym, że jedzenie w samotności jest bardzo szkodliwe. „Człowiek jedzący, który podczas samotnego posiłku żywi się własnymi myślami, stopniowo markotnieje”. I tylko dyskusja może go ożywić, pozwala nabrać siły, a być może, podczas miłej pogawędki, wpadnie człowiek na jakąś interesującą ideę.

Jednakże, by mogło się to ziścić, należy przestrzegać kilku reguł. Kant pisał o pięciu zasadach. Po pierwsze, trzeba wybrać odpowiedni temat do dyskusji; to znaczy taki, który daje możliwość wypowiedzenia się wszystkim. Po drugie, nie można w żadnym wypadku dopuścić do powstania śmiertelnej ciszy. Możliwe są jedynie chwilowe przerwy. Dyskusja – po trzecie – musi być wiążąca, co oznacza, że nie można przeskakiwać z jednego tematu na drugi. Żadnej paplaniny. Po czwarte, nie jest mile widziane upieranie się przy swej racji. „Rozmowa to zabawa – nie interesy”. Jeżeli sytuacja zrobi się już napięta, to dobry żart rozładuje duszną atmosferę. Wreszcie, jeżeli już dojdzie do sporu – ach, ten Kantowski racjonalizm… – za wszelką należy cenę trzymać siebie i swoje afekty na wodzy.

O czym zatem rozmawiać? Tego Kant – w każdej dziedzinie formalista – nie mówi. Daje wskazówki tylko „jak” należy to czynić. Jest jeszcze druga strona tego zagadnienia: mianowicie kwestia konsumpcji towarzysząca konwersacji, która niewątpliwie osłabia ów formalizm Kanta. Ale o tym następnym razem.


Do poczytania:
Kant I.: Antropologia w ujęciu pragmatycznym. Przeł. A. Bobko. Wyd. IFiS PAN. Warszawa 2005.