poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Śnieżna gęś nad Canterbury

Canterbury słynnie z wspaniałej katedry, siedziby arcybiskupiej, gdzie magnificus Anzelm skonstruował swój dowód ontologiczny. Ale to miasto – na przełomie lat 60. i 70. XX wieku – było kultową sceną muzyki progresywnej i awangardowej (tzw. scena Canterbury; choć nie wszyscy wykonawcy pochodzili z tych okolic). Mam na myśli takie zespoły jak Gong, Soft Machine czy Caravan. Jednym z przedstawicieli brzmienia z Canterbury jest dobrze znany w Polsce zespół Camel. W 1975 roku, po udanej przygodzie z wykorzystaniem tolkienowskiego wątku na płycie „Mirage”, muzycy postanowili nagrać całą płytę, opierającą się na tekście literackim. Myśleli o jakimś dziele Hermanna Hessego. W ostateczności stanęło na miniaturce Paula Gallico Śnieżna gęś.

Ten amerykański pisarz nie zrobił wielkiej kariery. W zasadzie The Snow Goose (1941) była jego największym osiągnięciem, choć jego dorobek pisarski jest dość poważny. Jest to opowieść o samotności, przyjaźni, ale także o wojnie i nadziei. Samotny, garbaty malarz Philip Rhayader zamieszkuje mokradła. Pewnego dnia, dziewczyna przynosi do niego chorą śnieżną gęś. Rhayadera ratuje gęś, a między nim a dziewczyną rodzi się przyjaźń. Kiedy gęś odlatuje, znika również Firtha. Po pewnym czasie „La Princesse Perdue” powraca a wraz nią Firtha. Niestety, Rhayader gnie, pomagając w ewakuacji aliantów z Dunkierki.

W 1975 roku wychodzi płyta „The Snow Goose”. Zespół nie uzyskał zgody pisarza, stąd płyta jest tylko „inspirowana” opowiadaniem. Nie spodobała mu się nazwa zespołu – kojarzona z marką papierosów. W pełni instrumentalny i koncepcyjny album szybko stał się jednym z ważniejszych płyt rocka progresywnego. A Latimer po raz kolejny udowodnił, że niewielu może równać się z techniką i brzemieniem jego gitary.


Do posłuchania:
Camel: „The Snow Goose” (1975)

Do poczytania:
Paul Gallico: The Snow Goose (różne wydania, czy istnieje polski przekład? – tego nie wiem)

czwartek, 25 sierpnia 2011

Życie pośmiertne

Opowieść wdowy Joyce Carol Oates to przejmująca, bardzo osobista książka o traumie, której nikt nie chciałby przeżywać, a na którą niemal każdy jest skazany.
Chcąc ująć jej treść w równoważniki zdań, można by napisać: wielka miłość; nagła śmierć; ogromny szok; głęboka depresja. Oates szczerze pisze o tym, co przeżywa jako wdowa (to jedyne określenie, którego używa pisząc o sobie, bo teraz tylko wdowieństwo w pełni określa ją i jej życie po śmierci ukochanego Raymonda – męża, z którym przeżyła czterdzieści siedem lat i dwadzieścia pięć dni).
Jak radzi sobie wdowa w tym – jak je określa Oates – życiu pośmiertnym? W życiu po śmierci najdroższego człowieka?
Nienajlepiej. Jak bowiem odpędzić nachodzące ją szczególnie w bezsenne noce myśli samobójcze? Jak poradzić sobie z uporczywym brakiem poczucia jakiegokolwiek sensu? Jak nadać znaczenie czynnościom i przedmiotom, które bez ukochanego męża zdały się go stracić bezpowrotnie?
Przez całe tygodnie (i setki stron) wdowa nie chce i nie może sobie z tym poradzić. Gromadzi tabletki, by móc je połknąć, jadąc samochodem myśli o szybkim skręceniu kierownicą, by zderzyć się z rosnącym na poboczu drzewem. Boi się wchodzić do ogrodu, uprawianego latami przez męża, omija jego gabinet. Nie chce być w domu, a kiedy z niego wychodzi chce tam jak najszybciej wrócić. Nie znajduje miejsca, w którym mogłaby poczuć choć chwilowy spokój. Zagrzebuje się w „gnieździe”, stworzonym w łóżku z pościeli, koców, poduszek, notatek, książek. Zadręcza się poczuciem winy i przeświadczeniem, że nie udało jej się bez reszty poznać męża.
Stopniowo zaczyna sobie radzić coraz lepiej – dzięki troskliwym przyjaciołom, antydepresantom, proszkom nasennym, pracy w ogrodzie męża, powoli budzącej świat do życia wiośnie i lekturze tekstów Raymonda: artykułów, esejów i zaczętej w latach pięćdziesiątych ale nigdy nieskończonej powieści. I dzięki wspomnieniom, które zamiast – jak wcześniej – sprawiać tylko ból, zaczynają koić.
Bardzo osobisty opis pierwszych „pośmiertnych” miesięcy cały utkany jest ze wspomnień, literackich i filozoficznych odniesień, uwag autotematycznych dotyczących zarówno pracy pisarza, jak i redaktora (Raymond Smith, mąż Oates był redaktorem i wydawcą). Pierwszy, opisany w książce etap żałoby, przechodzi osoba głęboko samoświadoma, potrafiąca nazwać swoje emocje, erudytka.
To książka niewątpliwie warta polecenia, choć przygnębiająca. W zasadzie nie da się jej czytać i nie słyszeć kołaczącej się z tyłu uporczywej myśli – mnie też to kiedyś spotka.




Joyce Carol Oates, Opowieść wdowy. Wspomnienia, tłum. Katarzyna Karłowska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011.

niedziela, 21 sierpnia 2011

O rzekomej trudności filozofii

Czy filozofia jest trudna? Trudno powiedzieć. Znajdziemy rozmaite opinie. O jednej z nich dzisiaj. Lars Gustafsson – wybitny szwedzki pisarz i filozof – w swej bodaj najlepszej książce Śmierć pszczelarza, sporządził listę sztuk stosownie do ich stopnia trudności. Nie jest ona zupełna i do końca jasna; należy bowiem założyć, że erotyka jest najtrudniejszą ze sztuk (choć może jest odwrotnie?). W każdym razie, jeżeli ktoś zapyta państwa: jak trudna jest filozofia?, należy odpowiedzieć: filozofia jest mniej więcej tak trudna jak pirotechnika i surfing. Ów spis przedstawia się następująco:

1. Erotyka
2. Muzyka
3. Liryka
4. Dramat
5. Pirotechnika
6. FILOZOFIA
7. Surfing
8. Powieściopisarstwo
9. Malowanie na szkle
10. Tenis
11. Akwarela
12. Malarstwo olejne
13. Retoryka
14. Sztuka kucharska
15. Architektura
16. Squash
17. Podnoszenie ciężarów
18. Polityka
19. Wysoki trapez
20. Spadochroniarstwo
21. Wspinaczka górska
22. Rzeźba
23. Cyrkowa jazda na rowerze
24. Żonglerka
25. Sztuka aforyzmów
26. Budowanie wodotrysków
27. Szermierka
28. Sztuka artyleryjska 

A na deser XIX-wieczny malarz szwajcarski, secesjonista – Ferdinand Hodler. Tak wyobrażał sobie pracę filozofa.


                                        Der Handwerker-Philosoph (1884)

Do poczytania:

Lars Gustafsson: Śmierć pszczelarza. Przeł. Zygmunt Łanowski. Wyd. Czytelnik. Warszawa 1982.

Po pooglądania:
Ferdinand Hodler: Musee d'art d'Histoire (Genewa) 

czwartek, 18 sierpnia 2011

Po prostu naj :)

Dziś fotograficzna przesyłka od naszej specjalnej korespondentki-obieżyświatki Martyny.
Martynka, pozdrawiamy!


poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Była to dobra podróż

Wakacje w toku, zatem coś o podróżach. Przewodnikiem jest czeski pisarz – Karel Čapek. Bardzo lubię jego książki, stawiam je nawet wyżej od dzieł Kundery i Hrabala, a tych ostatnich pisarzy cenię sobie bardzo. Otrzymujemy zbiór listów-felietonów z eskapad autora Fabryki absolutu. Podróżuje on po Anglii, Szkocji, Walii, Irlandii (1924) oraz Włoszech (1923). Mamy tu listy z Hiszpanii (1929) i Holandii (1931). I wreszcie ostatni wyjazd na Północ (1936), gdzie przemierzał statkiem bezkresne rejony Szwecji i Norwegii. Podróże te ilustruje sympatycznymi rysunkami sam autor.


                                     Życie studenckie w Anglii (rys. K. Čapek)

W literaturze Čapek poszukiwał peryferii i nie chodzi wcale o geografię, ale raczej o sposób patrzenia na człowieka, na Europę, o specyficzne spojrzenie pisarza, który mieszka w małym, pięknym środkowoeuropejskim kraju. Pisze: „Gdybym miał dostatecznie dużo pieniędzy i gdyby w tej kwestii panowały wolny rynek, z pewnością utworzyłbym sobie kolekcję państw. Doszedłem do przekonania, że granice państw nie są zbędne; nie lubię wprawdzie celników i kontrola paszportowa mnie nudzi, ale stwierdzam, za każdym razem na nowo oczarowany, że przekraczając granice państwa, wchodzę w nowy świat, w którym są inne domki i inne języki, inni policjanci, inna barwa gleby i inna przyroda. Po konduktorze niebieskim przychodzi konduktor zielony; za para godzin jego miejsce zajmie brązowy; powiadam wam, to jest jak w Tysiącu i jednej nocy. Po czeskich jabłoniach przychodzą brandenburskie sosny…”

Čapek lubi ponarzekać w podróży, ale robi to życzliwie: a to przeszkadzają mu rowery, a to bandyccy dorożkarze w Weronie, czasami inni cudzoziemcy. Chociaż paradował z bedekerem pod pachą, to zapewne nie chciał utożsamiać się z gawiedzią turystów zalewających miasta i wsie. W górach, przyglądając się prawdziwym turystom, stwierdza: „[…] mają ogromne kolana i siedmiokilowe buty, mówią okropnie głośno i do czapki przypinają alpejski kwiatek: kobiety turystki są zazwyczaj piegowate i nieładne, nazbyt barczyste”. Z drugiej strony odwiedza muzea, zwiedza stare kościółki. Interesująco i rzeczowo potrafi opisać swe estetyczne wrażania.

Čapek – jako pragmatyk – daje nam wiele rad, na przykład: w jaki sposób, nie budząc leżącego na dole pasażera, wdrapać się na górne łóżko kuszetki? A nie jest to wcale proste. Istnieje wiele sposób: podciąganie, wpełzanie, podskoki. Pisarz był także zamiłowanym ogrodnikiem: ach ta trawa, drzewa, te norweskie lasy. „W Anglii chciałbym być krową” – zauważa z zazdrością. Wybornie podróżować z panem Čapkiem.

Do poczytania:
Karel Čapek: Listy z podróży. Przeł. Piotr Godlewski. Wyd. W.A.B. Warszawa 2011.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Uratuj się sama

Jak powszechnie wiadomo, feministki są wredne, brzydkie, zgorzkniałe i włochate. Wiadomo też oczywiście, dlaczego właśnie takie są  – otóż nie doświadczyły cudu męskiej bliskości, przez co organizm szaleje, a głowa wymyśla coraz to nowe rojenia.
Nas na szczęście nie interesują powszechne opinie, dlatego przyjrzymy się dziś bardzo ciekawym opowiadaniom (choć sama autorka nazywa je esejami)  Angeli Carter, feministycznej pisarki przewracającej do góry nogami całą baśniową symbolikę funkcjonującą na gruncie europejskiej kultury.
Baśnie bowiem, jak wykazuje Carter, pod płaszczykiem niewinnych historii dla dzieci, skrywają ogromny ładunek stereotypów i wzorców kulturowych, od najmłodszych lat pokazujących nam (przede wszystkim dziewczynkom-kobietom, ale też chłopcom-mężczyznom), gdzie nasze miejsce. W bajkowym świecie miejsce kobiet jest w męskich ramionach (jeśli mężczyzną jest dzielny rycerz czy książę), ewentualnie brzuchach (jeśli tak właśnie zechce typowy baśniowy mężczyzna – wilk) lub w ostateczności (ale tylko do czasu wyratowania od tego nieszczęsnego losu przez księcia) w popiele kuchennego pieca.  W ostatnim przypadku – w którym, jak łatwo zgadnąć, chodzi o Kopciuszka – główną męską postacią przez większą część historii jest ojciec głównej bohaterki. Nieobecny i dziwnie niezdolny do dostrzeżenia, jak Żona-Macocha traktuje jego córkę z pierwszego małżeństwa.
Żadna z bohaterek prawdziwej baśni sama nie decyduje o swoim losie – to sprawa mężczyzn (ojców, książąt, rycerzy) lub matek (starych kobiet, które „wiedzą lepiej, co dobre”). Idealna dziewczyna z bajki biernie przyjmuje wszystko, co ją spotyka i dba o to, by dokładnie odegrać role, które przygotowali dla niej inni. By dopasować się, „skroić na miarę” kultury, która odbiera jej wszelkie przejawy samodzielności.
Świetnie widać to na przykładzie bajki o Kopciuszku (i jej Złych Siostrach), o której Carter pisze: „w istocie, łatwo byłoby ją potraktować jako historię przykrawania kobiet, żeby pasowały, dokonywania czegoś w rodzaju rytualnego cięcia, przypominającego obrzezanie”. Bo czy Matka (Macocha Kopciuszka) nie przykrawa stóp swoim córkom tak, by pasowały do roli, jaką im przeznaczyła (oblubienicy księcia)?
Prze-pisując historię Czerwonego Kapturka, Kopciuszka czy Pięknej i Bestii, Carter analizuje mechanizmy i założenia kulturowe leżące u podstaw kolejnych bajek. Pokazuje, w jaki sposób wtłacza się dziewczynkom do małych główek, jakie mają być, by odnieść w życiu prawdziwy sukces, czyli znaleźć męża, wziąć ślub w „królewskiej” białej sukni zdobionej miliardem falban, by wreszcie „żyć długo i szczęśliwie” (cokolwiek by to miało znaczyć, bo w tej sprawie wyjaśnień nie zdobędziemy z żadnej baśni).
O tym, że marzenia o tak definiowanym sukcesie powszechnie zakorzeniają się w zbiorowej kobiecej świadomości, świadczy nie tylko niezwykła popularność komedii romantycznych czy transmitowanych ostatnio we wszystkich możliwych mediach książęcych ślubów, ale także naiwna wiara w możliwość nagłej odmiany bezbarwnego życia, mającej dokonać się „jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki”, która jest racją istnienia zarówno rozmaitych talent show, jak i portali randkowych czy firm oferujących kompleksową organizację ślubów.
W prze-pisanych baśniach Carter, bohaterki nie spełniają pokładanych w nich przez kulturę oczekiwań, nie dają się wtłaczać w cudze wyobrażenia o kobiecych powinnościach, nie boją się wilków, wyśmiewając ich groźby, i wreszcie – mają matki, które zamiast wytyczać im życiowe role, wspierają je w samodzielnych decyzjach.

Stara kobieta: Biedaczka, zabłądziła w lesie. I nie było nikogo, kto by ją uratował!
Czerwony Kapturek: Dlaczego sama się nie uratowała?*
Bohaterki Carter nie rozumieją bierności, poddawania się biegowi zdarzeń i cudzej woli. Nie czekają na dzielnych rycerzy, którzy uratują je z opresji – ratują się same.

Angela Carter: Czarna Wenus. Opowiadania. Wybrała, przełożyła, wstępem i przypisami opatrzyła Aleksandra Ambros. Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 2000.

*fragment dialogu z filmu Towarzystwo wilków (1984, reż. Neil Jordan, scenariusz: N. Jordan, A. Carter); cytat pochodzi z wstępu do zbioru opowiadań Angeli Carter Czarna Wenus, napisanego przez Aleksandrę Ambros.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Kto się boi Immanuela Kanta? Część pierwsza

Do kanonu dydaktyki filozoficznej należy straszenie studentów filozofami. Ma to oczywiście swe wymierne korzyści: przynajmniej dwie. Pokażę je na przykładzie straszaka Kanta. A nie jest to pierwszy lepszy kapiszon. Wspomogę się przy tym wybitnym pisarzem Robertem Musilem – autorem Człowieka bez właściwości. Także filozofem z wykształcenia. W jego młodzieńczej książce Niepokoje wychowanka Törlessa znajdujemy rozmowę między głównym bohaterem a nauczycielem matematyki. Törless nie był uczniem wybitnym, raczej – mocno przeciętym. Jedynym przedmiotem, który wzbudzał u niego jakiekolwiek zainteresowanie była matematyka, zwłaszcza kwestia liczb urojonych. W jaki sposób istnieją owe liczby? – zaprzątało mu myśli.

Odpowiedź nauczyciela była następująca: liczby te są czysto myślowymi koniecznościami. Co to znaczy? A tego pan nie zrozumie. Na razie trzeba tylko wierzyć. Może kiedyś pan do tego dojdzie. Podczas dyskusji nauczyciel wskazał na książkę Kanta, która leżała na biurku. Podobnie jest w filozofii – kontynuował nauczyciel – istnieją pewne konieczności myślowe. Czy pożyczył swemu uczniowi Kanta? Bynajmniej. „Ale – uśmiechnął się widząc, że Törless rzeczywiście otwiera książkę i przerzuca kartki – niech pan na razie to zostawi. Chciałem tylko dać panu przykład, który później mógłby pan sobie przypomnieć; na razie byłoby to dla pana jeszcze zbyt trudne”. I to jest pierwsza z korzyści.

Törless słyszał już o Kancie. Nazwisko to wymieniano zawsze z niezwykłą estymą, jakby chodziło o jakiegoś świętego, który rozwiązał wszystkie problemy filozofii. Natychmiast zakupił tanie wydanie i zasiadł do lektury. Cóż się wydarzyło? Oddajmy głos Musilowi: „[…] z powodu choćby samych przypisów i nawiasów nie zrozumiał ani słowa, a gdy skrupulatnie przebiegał wzrokiem tok zdań, miał wrażenie, jakby jakaś stara, koścista ręka niczym śruba wykręcała mu mózg z głowy”. Po godzinie czytania spocony Törless dotarł zaledwie do drugiej strony. Choć wieczorem nie chciał już nawet patrzeć na książkę, to nieustannie  dręczyła go jedna myśl: „że profesor, ten człowiek wyglądający tak niepozornie, trzymał ową książkę całkiem jawnie w pokoju, jak gdyby była jego codzienną rozrywką”. Oto druga korzyść straszenia.

Do poczytania:
Robert Musil: Niepokoje wychowanka Törlessa. Przeł. Wanda Kragen. Wyd. Książka i Wiedza. Warszawa 1980.
Immanuel Kant: cokolwiek 
Z przyjemnością można obejrzeć:
Niepokoje wychowanka Törlessa. Reż. Volker Schlöndorff (1966).

środa, 3 sierpnia 2011

Duch na talerzu

Wiadoma rzecz: filozofia może zajmować się w zasadzie wszystkim, clou leży bowiem nie w przedmiocie, ale w metodzie. Skoro tak, to dlaczego nie poświęcić się refleksji nad jedzeniem?
Jak silny jest związek filozofii i diety, przekonuje nas lektura Nietzschego, łączącego w jednym stwierdzeniu filozofię jedzenia z filozofią kultury: „kuchnia niemiecka w ogóle – czegóż to ona nie ma na sumieniu! Zupa przed jedzeniem [...] wygotowane mięsiwa, tłusto i mącznie przyrządzone jarzyny; zwyrodnienie leguminy w przycisk na listy! Jeśli się w to wliczy jeszcze po prostu bydlęce potrzeby zalewania jedzenia w u starych, zgoła nie tylko starych Niemców, to zrozumie się też pochodzenie ducha niemieckiego – z zasmuconych jelit... Duch niemiecki to niestrawność, nie może się z niczym załatwić”.
Zresztą nie tylko duch narodu zależy od kuchni. Także indywidualną wolę życia można osłabić nieodpowiednim (lub: wzmocnić odpowiednim) pożywieniem. Stąd znajdziemy u Nietzschego całą masę porad dietetycznych, mających w związku z przywołanym założeniem oczywistą podstawę filozoficzną. Dowiemy się zatem między innymi, że najgodniejsza polecenia jest kuchnia piemoncka, że rano należy pić tylko herbatę („żadnej kawy, kawa zasępia”) i najważniejsze: pod żadnym pozorem nie należy się przejadać („Trzeba wielkość żołądka swego znać”). To zapewni jasność myśli i wzmocnienie ducha.
Nietzscheańska refleksja nad dietą to brawurowe połączenie żywiołu dionizyjskiego (determinująca rola ciała w procesie wytwarzania myśli) z apollińskim (dieta jako sztuka kształtowania siebie). Człowiek i cała kultura stają się dziełem sztuki, a odpowiednia dieta – jednym z narzędzi twórczych.
Ale na tym nie koniec. Im dalej idziemy, tym więcej komplikacji. Okazuje się bowiem, że właściwe odżywianie to także sprawa moralności. Nietzsche pyta nerwowo: „Czy zna sie moralne działania środków żywności? Czy istnieje filozofia odżywiania? (Ciągle na nowo wybuchająca wrzawa za jarstwem i przeciw jarstwu już świadczy, że nie ma jeszcze wcale takiej filozofii!)”.
Dieta to zatem bezdyskusyjnie sprawa wymagająca filozoficznego namysłu. Dlatego zanim sięgniemy po kolejną filiżankę kawy, przemyślmy najpierw czy warto dla odrobiny przyjemności ryzykować obniżenie mocy swego ducha.

Cytaty pochodzą z książek:
Friedrich Nietzsche, Ecce homo. Jak się staje – kim się jest, tłum. Leopold Staff, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004.
Friedrich Nietzsche, Wiedza radosna, tłum. Leopold Staff, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004.