Wracam do mojego starego cyklu, chociaż studenci już nie boją się Kanta. Nikogo się nie boją. Wracam fragmentem z Wielimira Chlebnikowa. Interpretację pozostawiam czytelnikom, ja boję się spróbować:
"Marzę o wielkim ognisku z książek. Żółte iskry, zwinny ogień, przezroczysty popiół, rozsypujący się od dotknięcia, a nawet oddechu, popiół, na którym można jeszcze odczytać poszczególne strofy, słowa chwały lub pychy - wszystko zmienia się w czarny, piękny, rozjarzony od wnętrza ogniem kwiat, wyrosły z książek ludzkich, jak kwiaty przyrody wyrastają z ksiąg ziemi, grzbietów jaszczurów i innych zwierząt wykopaliskowych. I wtedy, jeżeli na bryle płonących stron przypadkiem zostanie słowo: Kant, to ktoś znający narzecze szkockie, przetłumaczy to słowo na 'szewc'. To wszystko, co pozostanie z myśliciela. Wzniósł on nierękodzielny pomnik ograniczoności swego narodu. Zresztą, czy był on myślicielem?".