„W środku, między
ścianami czaszki, coś się dzieje”
W latach międzywojennych Frigyes Karinthy (1887–1938) był
wielką gwiazdą literatury węgierskiej. Specjalizował się w drobnych utworach, reportażach,
poezji, ale także przekładach. W jego ogromnym i różnorodnym dorobku – w Polsce
słabo znanym – wyróżnia się opowieść o chorobie (guz mózgu), którą zatytułował Podróż wokół mojej czaszki (nie przypadkiem tłumaczył Swifta). Nie jest to jednak żadne
studium przypadku, lecz niemal poetycka opowieść o tym, jak humorysta
przemienia się w tumorystę. Książka nie jest pozbawiona waloru
naukowego: Autor posiadał dużą świadomość medyczną („Sam sobie mogę postawić
diagnozę”) i można czytać ją także jako swoistą patografię. Tak zrobił między
innymi słynny Olivier Sacks, pisząc wstęp do angielskiego wydania. A mamy jeszcze
wątek Herberta Oliviercrony, pioniera neurochirurgii, który operował pisarza. Nie
było wówczas łatwo o lekarza, który podjąłby się tak trudnej operacji. Stąd
liczne podróże i poszukiwania kliniki, o czym Karinthy fantastycznie opowiada.
I ten opis samej operacji. „Lekkie ukłucie w czubek głowy. To chyba zastrzyk.
Czy profesor już jest? Prawdopodobnie tak, z boku chwieją się dwa białe
fartuchy. Słyszę tępy dźwięk. Teraz chyba... ejże!”. Warto dodać, że pacjenta,
aby rzekomo zwiększyć jego szansę na przeżycie, operowano bez znieczulenia
ogólnego. W każdej chwili można było go zapytać: jak się Pan czuję?.
Główną siłą książki jest język, jakim pisze Autor o swej
chorobie, który sprawia, że mamy faktycznie do czynienia z podróżą. Nie tylko
między Budapesztem a Sztokholmem, jedną a drugą kawiarnią, lecz między zdrowiem a chorobą, życiem a
śmiercią. I narracje te wybornie się uzupełniają. A wszystko to dzieje się w Europie
roku 1937. I na koniec – jeden przykład metafizyczno-szpitalnego nastroju: „Po
siódmej ożywione życie szpitala zamiera, lekarze idą do domu bądź do swoich
pokoi. Szerokie koszarowe korytarze wyludniają się, a w salach pali się
niebieskie światło nie z tej ziemi. Ja też dostosowuję się do nastroju i
zapalam u siebie niebieskie światło. Patrzę na mokry park – tymczasem się
rozpadało – i w cichości ducha zastanawiam się, czy w ogóle mam coś do
stracenia. Pomijając wszystko inne, dobrze wiem, że NIE BYĆ jest wyjątkowo
nudnym stanem w porównaniu do różnobarwności życia. Ale ma też dużo zalet. Nie
trzeba rozmawiać, szukać wymówek. Gdyby tylko człowiek umiał korzystać z
tych zalet, w jakimś TRZECIM STANIE poza życiem i śmiercią – gdybym mógł wejść
do swojej ulubionej kawiarni tak, aby tam nie być, usiadłbym wśród ludzi i nikt
by o mnie nie wiedział" (s. 68).
Do poczytania:
Frigyes Karinthy: Podróż wokół mojej czaszki.
Przeł. A. Górecka. Warszawa: PIW 2008.
Kiedyś czytałam tę książkę. :) Tak, autor miał dużą świadomość medyczną, potrafił też bardzo dokładnie opisać swoje doznania podczas operacji, no i szybko zauważył objawy guza. Smutne, że lekarze zlekceważyli skargi pacjenta. Czas mijał, guz rósł...
OdpowiedzUsuńDokładnie. Interesujący w książce jest również wątek jego żony, psychoanalityczki Aranki Boehme, która towarzyszyła mężowi w tej "podróży". W 1944 roku została zamordowana w Auschwitz.
OdpowiedzUsuń