sobota, 16 listopada 2013

Kto się boi Immanuela Kanta? Część trzynasta

„Nie ma chyba w świecie dziwniejszego tworu niż książki. Drukowane przez ludzi, którzy ich nie rozumieją, sprzedawane przez ludzi, którzy ich nie rozumieją, oprawiane, recenzowane i czytane przez ludzi, którzy ich nie rozumieją, a wreszcie i przez ludzi, którzy ich nie rozumieją, pisane”.  Cytat ten, pochodzący od fizyka, matematyka a nade wszystko aforysty niemieckiego, Georga Christopha Lichtenberga (1742-1799), nie tyczy się rzecz jasna Immanuela Kanta i jego czytelników. Choć i w tym przypadku dostrzegł on pewne trudności:

Lichtenberg leci starą śpiewką (choć był on jednym z pierwszych czytelników Kanta). Przed przystąpieniem do czytania trzeba już znać Kanta lub przynajmniej posiadać wyrobioną opinię o jego teorii. Potem mamy do wyboru: albo przyznać rację Kantowi, ponieważ nic z niego nie zrozumieliśmy, albo z zadowoleniem stwierdzić, że pojęliśmy całość - a zatem Kant na pewno ma rację. Choć istnieje jeszcze trzecia możliwość. Coś tam kapuję, kolega lub koleżanka zaś stanowczo uznają, że filozofia Kant nie ma już przed nimi tajemnic. Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak tylko przystąpić do grupy jego wyznawców. No cóż, kwestie, o których traktują książki pana Kanta, są co prawda bardzo interesujące, ale nie każdy może to przecież wiedzieć.

Lichtenberg ponadto stwierdza, że Kanta można nauczyć się tylko za młodu. Człowiek stary, tak jak nie może już nauczyć się pływać ani chodzić po linie, tak i niezrozumiałe pozostaną dla niego stronice "Krytyki czystego rozumu". Nie dowiadujemy się jednak, jaki "graniczny wiek" wyznacza opuszczenie mundus intelligibilis. 

G.C. Lichtenberg

Do poczytania:
G.C. Lichtenberg: Pochwała wątpienia. Bruliony i inne pisma. Wybór, przekład i przypisy Tadeusz Zatorski. Wyd. słowo/obraz/terytorium. Gdańsk 2005



piątek, 8 listopada 2013

O pocieszeniu, jakie daje jazda na rowerze

Z siodełka roweru świat wygląda inaczej. Przeważnie lepiej, no chyba, że musisz przebijać się przez tłum nerwowych ludzi lub słuchać krzyków jeszcze bardziej wnerwionych kierowców. David Byrne na swoim blogu od wielu lat próbuje przekonać nas do kultury rowerowej. Bo przejażdżki rowerowe mogą dostarczyć nie tylko ekonomicznego i zdrowotnego zadowolenia, lecz nade wszystko mają wymiar egzystencjalny i poznawczy.  

I tak, podróżujemy z Byrnem po Nowym  Jorku, San Francisco, Detroit, po amerykańskiej prowincji, Berlinie, Stambule, Buenos Aires, po Manili, Sydney czy Londynie. Jako że jest to człowiek znany i szanowany, pozwalają mu wszędzie ze sobą zabrać rower. Kiedy tylko nadarzy się okazja, wymyka się z hotelu na przejażdżkę. A tam czeka wiele niespodzianek.



Odwiedzamy muzea, kluby, kawiarnie, oglądamy freski Maxo Vanki, sztukę Otto Muehla, śledzimy historię Imeldy Marcos, słuchamy brazylijskich muzyków, przeżywamy australijską przyrodę itd. Czasem  rower zostaje w hotelu, lecz dzienniki nie są przez to mniej interesujące. A to dlatego, że Byrne potrafi obserwować i opowiadać. Robi to z humorem i dystansem, który dają mu zapewne niewygodne siodełko i obciachowy kask na głowie, na które zamienił wygodną limuzynę z ciemnymi szybami.
                                                                                                     
Oczywiście, nie mogło zabraknąć muzycznych refleksji. Byrne, o czym zresztą zaświadcza cały jego dorobek, potrafi słuchać. Mamy w książce również kilka politycznych kwestii. Jak wiadomo dobra polityka sprawia, że i rowerzystom jest łatwiej. Byrne od lat dąży to tego, by po jego ukochanym Nowym Jorku (betonowy moloch z kawałkiem parku) jeździło się trochę łatwiej. Bo z siodełka roweru świat wygląda inaczej. Ciekawej. I nie wolno zapominać o kasku.

Do poczytania:
David Byrne: Dzienniki rowerowe. Przeł. M. Molzan-Małkowska. Warszawa: Wydawnictwo WAB, 2011.