Uwielbiam PJ Harvey „od pierwszego usłyszenia”. To prawdziwa rock’n’rollowa dziewczyna, potrafi nieźle dać czadu. Dla fanów gitarowych brzmień, choć potrafi też zaskoczyć, jak na płycie „White chalk” (2007), na której zagrała między innymi na harfie i odnalazła w sobie znacznie łagodniejsze brzmienia niż te, do której nas przyzwyczajała przez lata. Ja jednak wolę zdecydowanie tę drapieżną część jej artystycznej natury – dowodem niech będzie fakt, że często podśpiewuję sobie „...this is love, this is love, that i’m feelling...” albo „...oh my lover, don’t you know it’s all right...”...
Wydana w lutym tego roku płyta „Let England shake”, choć nie jest jednoznacznym powrotem PJ Harvey do gitarowego grania, jest zdecydowanie bardziej rockowym projektem niż „White chalk”.
Jednak jeśli nawet „Let England shake” nie jest najostrzejszą płytą PJ Harvey w warstwie muzycznej, to z całą pewnością jest albumem, na którym artystka pokazuje wojowniczą twarz. To bowiem płyta o wojnie, o cierpieniu, o walce za ojczyznę... Gorzki koncept album, w którym jednorodność tematyczna przejawia się nie tylko w tekstach, ale także w warstwie dźwiękowej, w której słychać wplecione w muzykę trąbki rozbrzmiewające w wojskowym obozie czy lamentujący chór (kobiet? dzieci?).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz