wtorek, 23 grudnia 2014

Gdzież Jeruzalem jest?


Czas odświeżyć cykl: przy muzyce o literaturze. Dziś będzie mowa o zespole, który trudno będzie jednak ożywić, czyli o progresywnej kapeli Emerson, Lake and Palmer. W swych indywidualnych konkurencjach: klawisze, wokal i perkusja panowie należą do czołówki w historii muzyki rozrywkowej. Po świetnie przyjętych płytach Tarkus (1971) oraz Pictures at the Exihbition (1971) zespół niemal osiągnął sławę i poziom Floydów czy Crimsonów.  

Wydaną w 1973 roku płytę Brain, Salad Surgery otwiera ich interpretacja utworu Sir Huberta Parry'ego z 1916 roku skomponowanego do tekstu Williama Blake'a, stanowiącego z kolei przedmowę do poematu Miltona. Wiersz oparty jest na legendzie jakoby młody Jezus z Józefem wędrowali sobie po zielonych wzgórzach Anglii. I chociaż raczej nie jest to prawda a oczu blask syna Boga nie przedarł się przez mgłę nad Glastonbury, to myśl o nowym Jeruzalem na stałe zagościła w serach Anglików. Lake z charakterystycznym dla siebie patosem odśpiewał ów hymn. Stacja BBC na początku nie chciała odtwarzać utworu, uważając, że nie jest to taka sobie zwykła piosenka. Poza tym, czy hymn może spaść na liście przebojów z miejsca 7 na 11?   

Emerson i Moog
Piosenka ma jeszcze jednego bohatera: - jest nim debiutujący wówczas syntezator Moog (nazwa pochodzi od konstruktora i muzyka Roberta Mooga), którego później używano między innymi w muzyce dyskotekowej.



William Blake

Czy kiedykolwiek Jego stopy
Przez zieleń naszych pastwisk szły?
Baranek Boży czy nawiedził
Tę ziemię za pradawnych dni?

Czy Jego oczu blask się przedarł
Przez tę na wzgórzach naszych mgłę?
Gdzież Jeruzalem jest? Tu wiecznie
Szatańskich młynów praca wre.

Przynieś mi strzały mej tęsknoty,
Przynieś mi włócznię, przynieś łuk!
Przegonię chmury! Rydwan złoty,
Płonąc, łomocze w twardy bruk.

Z tej walki duchów nie ucieknę,
Miecz nie wypadnie z moich rąk,
Aż Jeruzalem zbudujemy
Pośród zielonych Anglii łąk.

Przeł. Zygmunt Kubiak

Do posłuchania:
Emerson, Lake and Palmer: Brain, Salad Surgery (1973)

czwartek, 18 grudnia 2014

Dwa w jednym – bracia Lumière w Lyonie (1)

Moim dzisiejszym zamierzeniem jest, by w jednym wpisie połączyć dwa spośród naszych blogowych cykli: Na skrzyżowaniu dróg i Milczenie jest złotem. Czyli: dziś parę słów o ciekawym miejscu związanym z kimś ważnym dla niemego kina. Jak anonsuje tytuł posta, mowa będzie o dwóch ważnych postaciach – o braciach Auguście i Louisie Lumière, których uznaje się za twórców kina.
W Lyonie, w którym bracia spędzili większą część swojego życia, można natknąć się na wiele interesujących miejsc, związanych z nimi samymi oraz z ich osiągnięciami.Takim miejscem z całą pewnością jest długa Aleja Braci Lumière, prowadząca do ulicy Pierwszego Filmu:



Aleja niczym szczególnym się nie wyróżnia, za to przy Rue du Premier-Film znajduje się willa Augusta Lumière, przy której swą siedzibę ma Institut Lumière:

Willa A. Lumière

W willi A. Lumière znajduje się bardzo ciekawe muzeum, o którym napiszę więcej w drugiej części tego krótkiego sprawozdania na temat miejsc w Lyonie poświęconych słynnym braciom.

Willa, Instytut i Rue du Premier-Film mieszczą się w dzielnicy, w której znajdowała się fabryka Monplaisir Lumière. To właśnie z niej wychodzą robotnicy uwiecznieni na jednym z pierwszych filmów nakręconych przez braci:



Przypomina o tym nie tylko film, muzeum i nazwy ulic, ale także stacja metra - nazwana właśnie Monplaisir Lumière - i znajdujący się w jej pobliżu pomnik:
Źródło: wikipedia

Zresztą, miejsc i wydarzeń związanych z Augustem i Louisem Lumière jest w Lyonie bardzo wiele. Na zakończenie wpisu jeszcze dwie migawki, które o tym przekonują:

Transparent anonsujący coroczny festiwal filmowy imienia Braci Lumière


Mural w 3-ème arondissement



poniedziałek, 15 grudnia 2014

Madryt we mgle dziejów

Miejsce i czas akcji – Madryt, lata trzydzieste. Czas radykalizowania się nastrojów i w końcu brutalnej wojny domowej, w której każdy może stać się ofiarą.

Główni bohaterowie: Ignacio Abel – czterdziestoparoletni, odnoszący sukcesy architekt, główny projektant miasteczka uniwersyteckiego. Judith Biely – podróżująca po Europie wyemancypowana Amerykanka, zafascynowana Hiszpanią.

Postaci drugoplanowe: żona Ignacia – Adela oraz ich dzieci – kilkuletni syn Miguel i nieco starsza córka Lita. Rodzice i brat Adeli.

Ignacio i Judith – zafascynowani sobą – nawiązują romans. Miłość rozwija się w tajemnicy, uczucia nie udaje się jednak utrzymać w sekrecie. Cierpi Adela, w pewnej mierze także ich dzieci, nie do końca jednak świadome sytuacji, w której znalazła się ich rodzina. Gdyby dodać jeszcze, że w Hiszpanii wybucha wówczas wojna domowa a główny bohater decyduje się opuścić kraj i wyemigrować do Ameryki – to uzyskalibyśmy dość wierne, jednak płaskie, jednowymiarowe streszczenie akcji książki. 

Na szczęście opowiedziana wyżej historia tylko jedna z wielu płaszczyzn, na których rozwija się akcja powieści We mgle czasów Antonio Muñoz Moliny. Losy Ignacia, jego rodziny i Judith poznajemy w retrospektywie. Ten zabieg narracyjny sprawia, że wspomnienia i zdarzenia przeplatają się, niekiedy nieoczekiwanie łącząc ze sobą. Żal utraty wiąże się z pamięcią o szczęśliwych chwilach. Czułość i bezbronność zderzają się z bezwzględnością czasów wojny. Rozgoryczenie spotyka zrozumienie.

Autor książki nie pozwala czytelnikowi na wydawanie łatwych ocen na temat wyborów dokonywanych przez bohaterów. Nie oszczędza żadnej postaci, dla każdej zostawiając jednak choć trochę czułości i wyrozumiałości. Każdą sytuację obudowuje szerokim kontekstem, przez co żadna nie okazuje się być taka, jak zdawało się na początku. 

We mgle czasów to pierwsza książka Muñoz Moliny, jaką przeczytałam. Na pewno nie pozostanie jedyną przeczytaną przeze mnie pozycją tego autora. Niespieszna, nielinearna narracja, z której powoli wyłaniają się kolejne aspekty złożonej opowieści, wieloznaczne postaci, próby jak najgłębszego wniknięcia w psychikę bohaterów, precyzyjne rysowanie historycznych i kulturowych kontekstów. We mgle czasów to książka gęsta, intensywna, na długo pozostająca w pamięci.

Antonio Muñoz Molina, We mgle czasów, tłum. Marta Boberska, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2014.

sobota, 6 grudnia 2014

Pochwała łysiny

Można prowadzić spory o rzeczy poważne, można również spierać się o sprawy błahe. Spotkamy również polemiki, które choć z pozoru niewinne, to jednak nie posiadają znamiona zwykłych utarczek a walka w nich idzie niemal na noże (ádoksa prágmata). Takim przypadkiem jest dyskusja między Synezjuszem z Cyreny a Dionem Złotoustym, dotycząca posiadania czupryny lub jej braku. Z pozoru drobna kwestia owłosienia prowadzi nas w tym przypadku do fundamentalnych kwestii filozoficznych. I nie chodzi wcale o zagadnienia estetyczne, piękno jest przecież tylko kwestią gustu. Synezjusz idzie dalej i stawia tezę, że człowiek im więcej ma włosów, tym mniej ma rozumu. Dion, choć nie obstaje przy tezie, że im więcej kędziorów, tym więcej rozumu, to jednak łysych ma w całkowitym poważaniu. Los greckiego racjonalizmu sprowadzony został do dylematu: łysa pała versus piękny lok. 

Wydaje się jednak, że nawet jeżeli zgodzimy się z Synezjuszem, to jednak ogolenie włosów nie wystarcza to tego, abyśmy mogli uznać się za mędrców. Musimy cierpliwie czekać (na szczęście nie wszyscy), aż Mojry, Bóg lub Testesteron sprawią, że naszą czaszkę wreszcie dosięgnie słońce.
Foucault

Bachelard




















Do poczytania:
Synezjusz z Cyreny: Pochwała łysiny. Przeł. Leon Kotyński. Warszawa 1962.

sobota, 29 listopada 2014

Liebster Blog :)



Za zaproszenie do udziału w zabawie Liebster blog dziękuję Koczowniczce, autorce bloga Koczowniczka o książkach. A oto moje odpowiedzi na Jej pytania:

1. Najbardziej lubisz literaturę... jaką? Polską, amerykańską, japońską, a może jeszcze inną?
Trudno powiedzieć, cenię wielu autorów z różnych krajów.

2. Na pewno znasz zetknęłaś się z książkami pisarza, którego twórczość podziwiasz, natomiast inni nie - bo nie znają go, nie doceniają. Aż serce boli. Chcesz, by został odkryty, doceniony. Jaki to pisarz? 
Sama nie wiem. Może Henri Bosco? Sensualna literatura, przyjaciel bardzo ciekawego francuskiego filozofa – Gastona Bachelarda, który często odwoływał się do jego powieści.

3. Czy sięgasz po książki "obozowe"?
Kiedyś bardzo często. Obecnie nie.

4. Czy jesteś zadowolona ze swojego bloga? Może chcesz coś w nim zmienić?
Najważniejsza jest dla nas wymiana myśli z czytelnikami i innymi blogerami, wzajemna inspiracja. Staramy się pisać tylko o tym, co nam się podobało. O tym, czego nie warto polecać, nie piszemy. Taką mamy zasadę, choć doceniamy krytyczne, „ostrzegawcze” notki na innych blogach. Blog to nasz notes, w którym spisujemy impresje, lektury, inspiracje.
Ostatni rok był ciężki dla naszego bloga, zapał blogowania nas opuścił. Teraz wrócił i mam nadzieję, że się utrzyma. Poza tym – jestem dość zadowolona, realizujemy z Frankensteinem założenia, które sobie przyjęliśmy zakładając bloga.

5. Ile czasu zajmuje Ci napisanie recenzji? 
Bardzo niewiele – piszę tylko, kiedy nachodzi mnie swego rodzaju „blogerska wena”, więc idzie szybko. Poza tym z zasady piszemy krótkie notki.

6. Czy chętnie pożyczasz innym swoje książki?
Nieeee. Tylko w ostatecznościJ Nawet z Frankensteinem nie mamy pełnej małżeńskiej wspólnoty książkowej...

7. Jeśli książka Cię nie interesuje, czy starasz się ją przeczytać do końca, czy też porzucasz bez żalu?
Porzucam po około 50-70 stronach. Niechętnie, muszę dodać.

8. Bohater książkowy, który Cię bardzo irytował, to...
Wszelcy mężczyźni przechodzący kryzys wieku średniego. Obecnie irytuje mnie bohater książki Antonio Muñoz Moliny We mgle czasów. Na szczęście książka jest zbyt dobra, żeby porzucać jej czytanie z tego powodu.

9. Bohaterka książkowa, która Cię bardzo irytowała, to...
Jakoś nie przychodzi mi nic do głowy, może były w tych książkach, które porzuciłam po 50 stronach i wymazałam z pamięci? Jeśli jednak bardzo musiałabym kogoś wskazać, to pewnie bohaterki Kochanie, zabiłam nasze koty Masłowskiej, ale wiadomo – tam tak ma być i one mają irytować.

10. Czy codziennie czytasz przynajmniej kilka kartek? 
Bezwzględnie!

11. Polecisz mi jakąś książkę, która mogłaby mnie zainteresować? Postaram się ją przeczytać. 
Ciężko zdecydować się na jeden tytuł. Może ze względu na to, że – jak sama piszesz – niedawno odkryłaś Oates, to gorąco polecam Ci jej Blondynkę – świetnie napisana opowieść osnuta wokół życia i postaci Marilyn Monroe. Dodatkowo np. wspaniałą książkę Ludmiły Ulickiej - Daniel Stein, tłumacz.


Nikogo nie nominuję do dalszego udziału w Liebsterze, ale jeśli ktoś czytający naszego bloga miałby ochotę na mini mini zabawę, to bardzo proszę o zostawienie w komentarzach do tego posta odpowiedzi na dwa pytania:
1. Którą książkę, spośród przeczytanych w 2014 roku, uznajesz za najlepszą?
2. Powielę pytanie Koczowniczki: Jaką książkę chciałbyś/chciałabyś mi polecić?

Będzie mi miło, a książki oczywiście postaram się przeczytaćJ


sobota, 22 listopada 2014

Ostatni z klerków


"Tołstoj opowiada, że w czasach, gdy był oficerem, zobaczył podczas marszu, jak jeden z jego kolegów uderzył człowieka, który oddalił się z szeregu. I powiedział mu: 'Czy nie jest ci wstyd, że traktujesz tak jednego z twoich bliźnich? Czyżbyś nie czytał Ewangelii?' Na co ów odrzekł: 'Czyżbyś nie czytał regulaminu wojskowego?'" (105).

Julien Benda

Książka Juliena Bendy "La Trahison des Clercs" z 1927 roku wywołała niemałą wrzawę. Wielu francuskich intelektualistów poczuło się obrażonych - co zresztą było znakiem firmowym twórczości autora. Benda grzmiąco ogłasza bowiem zdradę klerków - to jest sprzeniewierzenie się ideałom i wartościom, takim jak sprawiedliwość, prawda i rozum. Uważał on, że klerkowie (nie mylić z klerykami, choć trop nie jest zupełnie błędny) poddali się postępowi, użyteczności, "igraniu z namiętnościami", życiu - jednym słowem zdradzili, podczas gdy prawdziwy klerk uznaje tylko abstrakcyjne wartości (statyczne, bezinteresowne, racjonalne).  

Klerk żyje zatem w świecie ducha i jego celem nie jest zmienianie świata, lecz wierność ideałom, których zachowanie wydaje się konieczne dla moralności rodzaju ludzkiego. Nie można się dziwić takiej obcości wobec świata życia, królestwo klerka nie jest bowiem z tego świata. Klerkowi obcy jest realizm zarówno namiętności klasowej, jak i namiętności narodowej, którą rządzi ludzka potrzeba dominacji nad materią. Klerk nie mógł wygrać bitwy z doczesnością, dlatego zdradzony, został również uśmiercony (kto wierzy w martwe zasady sam jest martwy). "A historia uśmiechnie się na myśl, że Sokrates i Jezus Chrystus umarli za taką ludzkość" (226). 

 Do poczytania: 
Julien Benda: Zdrada klerków. Przeł. Marek J. Mosakowski. Warszawa 2014.


wtorek, 18 listopada 2014

Feministka – też matka

Moje feministyczne przekonania zaczęły się kształtować w okolicach 2001 roku, na co niewątpliwie wpłynęła lektura dopiero co opublikowanej wówczas książki Agnieszki Graff Świat bez kobiet. W zebranych w niej tekstach, Graff wykładała swoją koncepcję feminizmu – opartego na postulacie równości i samorealizacji, które powinny być dostępne dla każdego, niezależnie od płci. Polemizowała z tezami radykalnych środowisk feministycznych, pokazując na każdej stronie, że feminizm nie wymaga walki z całym światem (ani nawet z jego częścią…), a wręcz przeciwnie – że jest sposobem przekształcania go poprzez drobne ale konkretne działania, przez pracę nad kształtującymi naszą kulturę mechanizmami, nad językiem, mentalnością.

Tak pojmowane feministyczne oddziaływanie na rzeczywistość wymaga czasu, ale także cierpliwego punktowania słabych (czyt. sprzyjających nierównościom lub kształtujących je) elementów naszego codziennego życia. Wymaga także oddolnego organizowania się środowisk podzielających pewne idee oraz pozyskiwania dla nich coraz szerszych kręgów. Wymaga podejmowania dyskusji – tak przecież wykuwają się nowe koncepty i przekształcają stare.

W takich działaniach Graff bierze aktywny udział – publikując (książki, artykuły, felietony) i dyskutując – na przykład podczas Kongresów Kobiet, których organizacja jest niewątpliwym osiągnięciem polskiego ruchu kobiecego. Żywo uczestniczy także w dyskusjach wewnątrz polskiego środowiska feministycznego – które wcale nie jest ideowym monolitem – niekiedy traktując je jako mrowisko, w które warto włożyć kij niemałych rozmiarów.

Takim kijem była w tym roku książka Matka feministka. Składają się na nią w dużej mierze felietony pisane przez Graff do magazynu „Dziecko” podczas urlopu wychowawczego. Są także wystąpienia wygłaszane przez nią na kolejnych Kongresach Kobiet. Książkę czyta się bardzo lekko i przyjemnie – sprzyja temu felietonowy styl: żartobliwy, okraszony przykładami. Nie znaczy to jednak wcale, że takie są problemy w niej poruszone. Ani że zasługują one na takie właśnie potraktowanie.
Tak jak w Świecie bez kobiet mieliśmy celny opis polskiej rzeczywistości publicznej, jako męskiego świata, tak z nowej książki Graff wyziera Polska, w której nie ma miejsca dla matek. Dyskryminują je pracodawcy, ustawodawcy, a nawet środowiska feministyczne, dla których – jak wywodzi Graff – temat matek nie istnieje. Istnieją tylko indywidualistki – kobiety sukcesu, przebijające się z mozołem przez szklane sufity. Tymczasem rodzina jest przecież sprawą wszystkich – bo jest wszystkich udziałem. I jeszcze jedno – Polska myśli: „macierzyństwo” – a tymczasem powinna myśleć: „rodzicielstwo”, bo tylko to da nam polską rzeczywistość równych szans i równych możliwości.

Na koniec krótki cytat z książki (i siostrzany prztyczek w nos):
„Opieka nad małym dzieckiem pochłania ogromne ilości czasu, energii i funduszy, a także emocjonalnego zaangażowania. Tak dużo, że na niewiele innych spraw tych zasobów starcza. Wszystko to dzieje się w kulturze, która ten gigantyczny wysiłek lekceważy, traktując opiekę nie jako pracę, ale jako »naturalne kobiece zajęcie«, nieistotną krzątaninę. Ignorując ten wymiar kobiecej egzystencji lub zajmując się nim czysto teoretycznie i na chłodno, ruch kobiecy de facto godzi się na niechęć ze strony dziewczyn i kobiet, które zostają matkami”.

Agnieszka Graff, Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2001.
Agnieszka Graff, Matka feministka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Kto się boi Immanuela Kanta? Część piętnasta

Tadeusz Różewicz (z niemałą inspiracją Leopoldem Staffem)

Wieczór

Leżę na starym tapczanie
ze sprężyną w boku
nade mną ktoś wali młotem
pode mną ktoś wali młotem
w czaszce świdruje sąsiadka z góry
za ścianą charczą stare rury

"za jakie winy" pytam gwiazd
i słyszę jęk starej sprężyny
"każdy ma swojego Kanta"
(i piekło "danta)

sobota, 8 listopada 2014

Afro, czyli sprawa polityczna

Private is political – to feministyczne hasło nie raz zostało już sprowadzone do absurdu. Oponenci zdają się zupełnie nie zauważać, że sfera prywatności – domu, rodziny, relacji małżeńskich, wychowania dzieci etc. to sfera o której trzeba mówić publicznie. Trzeba o niej dyskutować i pokazywać: 1) według jakich wzorców kulturowych jest kształtowana; 2) jak sama te wzorce kształtuje.
O tym, w jak wielkim stopniu jesteśmy istotami kulturowymi, przekonujemy się najczęściej wtedy, gdy znajdziemy się wśród ludzi żyjących według zupełnie innych norm, wartości i przekonań, niż te, które zostały nam wpojone. I to tak mocno, że uważamy je za nieusuwalny element naszej natury.
W takiej sytuacji znalazła się bohaterka najnowszej książki Chimamandy Ngozi Adichie – Ifemelu. Dziewczyna nie wyjeżdżająca nigdy wcześniej poza granice rodzinnej Nigerii, podejmuje decyzję, by aplikować na stypendium na Uniwersytecie Princeton. Otrzymuje stypendium, wizę i wyrusza ku wymarzonej Ameryce. Jeszcze przed wyjazdem koleżanki śmieją się, że stanie się prawdziwą „Amerykaaną”, jedną z tych Nigeryjek, które zmieniły akcent na amerykański, co z lubością podkreślają, akcentując w ten sposób swe światowe obycie.
Na początku rzeczywiście tak jest. Ifemelu stara się dostosować do nowego świata, wygładza włosy, zmienia akcent, uczy się miejscowych zwyczajów. Nie chce być inna, nie chce się wyróżniać. W pewnym momencie dociera do niej jednak, że przez swe próby przystosowania się do amerykańskiego sposobu bycia, traci to, co najważniejsze – swoją tożsamość. Kończy z przeciąganiem samogłosek na amerykańską modłę (ryzykując tym, że nie zostanie zrozumiana), zaczyna pielęgnować swoją naturalną, bujną fryzurę (ryzykując tym, że będzie postrzegana jako niekompetentna). Wreszcie – tworzy bloga, w którym z perspektywy Obcej opisuje amerykański sen.

Amerykaana to bardzo ciekawa, wielowątkowa powieść, której treści trudno ująć w tak krótkiej notce. Trzeba zaznaczyć, że problem tożsamości/inności to jedynie jedna z wielu płaszczyzn, z których się składa. W książce Adichie kwestia ta rozpatrywana jest przede wszystkim w odniesieniu do pytań o rasę – bo, jak podkreśla Ifemelu, poczuła się „czarna” dopiero po wyjeździe z Nigerii.
Na blogu pisze: „Kochani nieamerykańscy czarni, kiedy postanawiacie przyjechać do Ameryki, stajecie się czarni. Przestańcie się wykłócać. Przestańcie mówić: jestem Jamajczykiem albo jestem Ghańczykiem. Ameryki to nie obchodzi. Co z tego, że nie byliście »czarni« w swoim kraju? Teraz jesteście w Ameryce. Wszyscy przeżyliśmy swoje w czasie inicjacji do Stowarzyszenia Dawnych Czarnuchów. Ja doświadczyłam tego na zajęciach w college’u, kiedy zostałam poproszona o przedstawienie punktu widzenia czarnych, tylko że nie miałam pojęcia, jaki on jest. Więc coś naprędce zmyśliłam”*.

I w ten sposób naturalne staje się tym, co obce. A afro i akcent, okazuje się, mogą być sprawą polityczną.


*Cyt. z książki: Chimamanda Ngozi Adichie, Amerykaana, tłum. Katarzyna Petecka-Jurek, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2014.

czwartek, 6 listopada 2014

Samotna, brzydka, uzdolniona


Bezpośrednią inspiracją tego wpisu jest film Violette, poświęcony trudnemu okresowi życia Violette Leduc. Leduc to francuska pisarka, która zainaugurowała swą twórczość w czasie drugiej wojny światowej, z inspiracji Maurice’a Sachsa, z którym – udając małżeństwo – ukrywała się na prowincji. Wtedy też rozpoczyna się akcja filmu.

Plakat filmu Violette
Leduc pisze o swoim dzieciństwie, o trudnych relacjach z matką, o szukaniu swojej tożsamości. W międzyczasie przenosi się do Paryża, gdzie zarobkuje, parając się czarnorynkowym handlem. Tam też natyka się na prozę gwiazdy egzystencjalistycznego ruchu – Simone de Beauvoir. Postanawia zawierzyć swój literacki los w jej ręce i – niepewna, nieśmiała – podrzuca jej rękopis.

De Beauvoir zachwyca się książką i niezwłocznie odsyła Leduc do Alberta Camusa, pracującego w wydawnictwie Gallimard, gdzie książka w 1946 roku zostaje opublikowana pod tytułem L’Asphyxie (Zaczadzenie). Publikacja przechodzi w zasadzie bez echa, a sama Leduc staje się coraz bardziej sfrustrowana, czuje się brzydka (co wielokrotnie podkreśla), przez nikogo nie chciana, wciąż odrzucana.

Wciąż jednak – zachęcana przez de Beauvoir, która pomaga jej także finansowo – pisze i publikuje. Przeżywa załamanie nerwowe i trafia na pół roku do szpitala psychiatrycznego. Wreszcie, opublikowana w 1964 (z przedmową de Beauvoir) książka La Bâtarde (Bękart) przynosi jej upragniony sukces. Tu kończy się akcja filmu.

Trudno nakręcić pasjonujący film o pisarzu, szczególnie jeśli chce się uchwycić nie tylko interesujące zdarzenia jego życia, ale także głębię jego twórczości. Violette niestety tę prawdę potwierdza. Film jest nieco przegadany, miejscami monotonny. Muszę jednak przyznać, że wciągnęłam się jednak w tę opowieść o pełnej kompleksów i wspomnień o trudnym dzieciństwie kobiecie, która szuka swego szczęścia – w życiu i w literaturze.

Violette Leduc


Co więcej, film zachęcił mnie do sięgnięcia po prozę Leduc. Niestety w polskim przekładzie dostępna jest tylko jedna jej książka – można powiedzieć: mini powieść – Dama z liskiem. Ta napisana poetycką prozą krótka historia starej kobiety, której jedynym skarbem i przyjacielem jest znaleziona wśród śmieci etola z lisa, w pełni ukazuje kunszt autorki. Z przyjemnością przeczytałabym znacznie więcej.


Violette, reż. Martin Provost, Belgia–Francja 2014.

Violette Leduc, Dama z liskiem, tłum. Maria Leśniewska, Kraków, Wydawnictwo Literackie, 1972.

poniedziałek, 27 października 2014

Atletyka jako sztuka

O tym, że prawda ujawnia się tylko w tym, co niezmienne i stałe nauczyli nas już Grecy. Gruby będzie dobrze pchał kulą, chudy zawsze będzie szybszy, długoręki z kolei najlepiej z nich będzie boksował. Zeitgeist geistem, lecz – choć nie ma już walk ze zwierzętami, ani biegu w zbroi dokoła stadionu ­– to jednak prazasada, zgodnie z którą niedźwiedź jest silny, a tygrys zwinny, obowiązywać będzie na wieki. To samo odnosi się do sławy: o bokserze Glaukosie czy pankratyście Arrichonie śpiewano pieśni niczym dziś o Małyszu. Niestety, wszystko ma też i ciemną stronę, której dziejowość wymierza inną cenę i walutę. Filostratos pisze: „Jedni sprzedają swoją sławę, gdyż, jak sądzę, mają wielkie potrzeby, drudzy ją kupują, by nie odnosić zwycięstw z trudem, bo wolą pędzić przyjemne życie. [...] Pewien chłopiec zwyciężył w zapasach na Istmie po tym, jak obiecał swemu przeciwnikowi, że kupi od niego to zwycięstwo za trzy tysiące drachm” (s. 64).

Amfora panatenajska

Do poczytania:
Flawiusz Filostratos: O atletyce. Przeł. Marian Szarmach. Wrocław 2013.

poniedziałek, 8 września 2014

Na skrzyżowaniu dróg (Hegel)


Tuż obok słynnej berlińskiej alei Unter den Linden natrafić można takie oto popiersie Hegla:


 


 
Mały rzut oka po okolicznych oznakowaniach i okazuje się, że tej wybitnej postaci niemieckiej filozofii poświęcony został plac, na którym owo popiersie się znajduje:



Niestety trudno nazwać tę okolicę wyjątkowo reprezentacyjną, przede wszystkim ze względu na okoliczne kramy i ogólny chaos tam panujący, choć trzeba pamiętać, że wciąż jesteśmy w ścisłym centrum Berlina.



piątek, 29 sierpnia 2014

Nigeryjka

Nie czytałam jeszcze książki Amerykaana, ale na pewno niebawem po nią sięgnę. Proza Chimamandy Ngozi Adichie jest bowiem moim osobistym odkryciem literackim tego lata. Przejmująca, miejscami ironiczna, umiejętnie budująca napięcie.
O sile prozy Adichie stanowią między innymi mocno zarysowane postaci kobiece. W mocnym debiucie, zatytułowanym Fioletowy hibiskus, jest to między innymi narratorka – 15-latka, córka szanowanego w okolicy radykalnego chrześcijanina, terroryzującego psychicznie i fizycznie swoją rodzinę. W tej samej książce postacią silną i tragiczną jednocześnie jest matka narratorki, a także jej szwagierka – wykładowczyni na Uniwersytecie Nigeryjskim, która pokazuje dzieciom tyrana możliwość innego życia, wspiera także w trudnych chwilach żonę swego despotycznego brata. Z kolei w Połówce żółtego słońca głównymi postaciami są dwie siostry, wprawdzie bliźniaczki, jednak zupełnie do siebie niepodobne – ani z wyglądu, ani z usposobienia. Ich złożone relacje i losy pokazane są najpierw na tle dobrobytu wyższych sfer Nigerii sprzed wojny domowej 1967–1970, a następnie trudów lat wojennych. Natomiast w opowiadaniach To coś na twojej szyi znajdziemy cały szereg ciekawych kobiecych postaci, najczęściej emigrantek mieszkających w USA.
Adichie pisze przede wszystkim o ludziach i sprawach swojego kraju. Najbardziej przejmująca jest powieść Połówka żółtego słońca, której akcja toczy się w czasie okrutnej wojny domowej, w trakcie której proklamowana została Republika Biafry. Powstanie republiki (na której fladze umieszczono tytułową połówkę żółtego słońca) poprzedziło obalenie rządu Nigerii i masakry ludności Ibo. To kontekst, w który Adichie wpisuje losy swych bohaterów – wspomnianych już sióstr, zafascynowanego kulturą Ibo młodego Brytyjczyka, rozpolitykowanego pracownika naukowego uniwersytetu w Nsucce czy trzynastoletniego chłopaka, pracującego u owego naukowca. Książka jest swoistym hołdem – dla ofiar wojny, ale także tych, którzy ją przeżyli i pamiętają, tak jak rodzice Adichie.
 
 
Chimamanda Ngozi Adichie, Fioletowy hibiskus, tłum. Jan Kraśko, wyd. Amber, Poznań 2004.
Chimamanda Ngozi Adichie, Połówka żółtego słońca, tłum. Witold Kuryluk, wyd. Sonia Draga, Katowice 2009.
Chimamanda Ngozi Adichie, To coś na twojej szyi, tłum. Katarzyna Petecka-Jurek, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2011.

poniedziałek, 5 maja 2014

Każdy, kto miał serce

„Piosenka nigdy nie przychodzi do mnie w pełni uformowana, w oślepiającym błysku natchnienia. Moja metoda pracy to dłubanie. Majstrowanie. Jeśli melodia wpada mi zbyt łatwo do głowy, uznaję, że nie jest zbyt dobra, wywracam ją na nice, przyglądam się jej w środku nocy. Piosenka jest krótką formą i wszystko w niej ma znaczenie. W trwającym czterdzieści pięć minut utworze może ci ujść sucho nawet morderstwo. Ale nie w trzyipółminutowej piosence”.

Burt Bacharach to geniusz. Napisał chyba ze sto hitów, które wciąż są za takie uznawane. Z pisaniem książek nie idzie mu już tak dobrze, czego przykładem jest jego autobiografia, która niedawno ukazała się w Polsce. Książka nosi tytuł jednego z jego wielkich przebojów Krople deszczu padają mi na głowę. Oryginalnym tytułem jest inna – ponoć w Polsce mniej znana piosenka  Anyone Who Had a Heart. Stateczny Pan opowiada głównie o swym wykształceniu muzycznym, perfekcjonizmie, doprowadzającym muzyków z nim pracujących do szału, o kobietach (miał cztery żony), o koncertach z Marleną Dietrich, o tragicznym życiu jego córki Nikki (popełniła samobójstwo), o fascynacji wyścigami konnymi, o współpracy i rozstaniu ze swym znakomitym tekściarzem Halem Davidem. Nie można powiedzieć, by książka wciągała, pewnie zadowoli jedynie fanów Bacharacha. Napięcie wprowadzają przede wszystkim wypowiedzi innych osób, które czasem stawiają mistrza w złym świetle – zwłaszcza w kwestiach rodzinnych. Choć w sumie interesujący z niego gość, no i geniusz.   

Dla młodziaków, którzy nie za bardzo ogarniają o kim mowa (co jest szczerze mówiąc: obciachem), przedstawiam wypowiedź człowieka, którego może znają. Noel Gallagher rzecze: „Gdybym potrafił napisać piosenkę w połowie tak dobrą jak This Guy’s in Love with You czy Anyone Who Had a Heart, umarłbym szczęśliwy”. I jeszcze raz bądźmy szczerzy: nie potrafi.

I coś do posłuchania, z setki hitów, wybieram coś mniej znanego, fantastyczna muzyka z fantastycznego filmu:



Do poczytania:
Burt Bacharach: Krople deszczu padają mi na głowę. Autobiografia. Przeł. Andrzej Szulc. Warszawa 2014.



niedziela, 13 kwietnia 2014

Daniel Stein, tłumacz


Ostatnio, w nawale obowiązków, trochę podupadł nasz zapał do blogowania. Gdy jednak trafi się na tak ciekawą książkę, jak Daniel Stein, tłumacz, nie sposób nie podjąć próby podzielenia się swoimi wrażeniami z lektury.
Interesująca jest już strona formalna książki Ludmiły Ulickiej: składa się ona między innymi z listów, fragmentów dzienników i notatek, z raportów rozmaitych służb, ze spisanych nagrań rozmów. Z tych okruchów czytelnik sam musi skleić opowieść, przekazaną przez wiele głosów i świadectw. Nie jest to reportaż, choć opowiedziana przez Ulicką historia ma swe źródło w prawdziwych wydarzeniach. Naprawdę istniał także Daniel Stein – główny bohater książki (choć nosił inne nazwisko).
Zróżnicowanej formie towarzyszy bogata treść. Miejsca akcji to między innymi Polska, Rosja, Stany Zjednoczone i Izrael. Czas akcji obejmuje lata od okresu sprzed drugiej wojny światowej do współczesności. Głównym bohaterem książki jest Daniel Stein – niezwykła postać, znający wiele języków Żyd, który podczas wojny pracował jako tłumacz gestapo, dzięki czemu  uratował trzystu mieszkańców getta. W czasie wojny przyjął chrzest, pierwsze lata powojenne spędził w krakowskim klasztorze, później wyjechał do Izraela, gdzie jako katolicki ksiądz pełnił prawdziwie ekumeniczną i społeczną działalność.
Stein jest głównym, ale nie jedynym bohaterem książki. Na jej stronach splatają się bowiem losy wielu osób, wielu osobistych historii i – co, jak zwiastuje powyższy opis postaci Steina, jest w tej książce znaczące – wiele różnych religijnych dróg i wyborów.
Autorka książki nie pozostaje przezroczystym medium. Każda z części kończy się jej listem do wydawczyni. I tak dowiadujemy się o osobistym podejściu autorki do opisywanych bohaterów i zdarzeń, o wątpliwościach, jakie miała podczas pisania, a także o tym, czemu podejmując się pisania o Steinie, zrezygnowała z formy reportażu na rzecz fikcji.
Ulicka pisze także o trudnościach, z jakimi musiała się zmierzyć, pisząc tę książkę. Z pewnością było ich wiele – jest to bowiem wielkie przedsięwzięcie. Z całą pewnością można jednak także powiedzieć, że to przedsięwzięcie bardzo udane: wciągająca, głęboka, erudycyjna powieść, która pozostaje na długo w pamięci.
 
 
Ludmiła Ulicka: Daniel Stein, tłumacz, tłum. Jerzy Redlich, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2007.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Sokrat, Platten i Ariston

Dziś z cyklu: przy literaturze o filozofii, fragment książki Lwiątko mojego ulubionego czeskiego pisarza. I choć cytat ów jest świadectwem czasów dawno minionych, o czym świadczy wspomniany w nim towarzysz, to jednak wciąż posiada on swą aktualność – co czytelnicy bloga „Od Wittgensteina do Gadamera” szybko uchwycą.    
„Nazajutrz, na szkoleniu dla redaktorów w klubie wydawnictwa, jakiś lektor mówił o starogreckich filozofach imieniem Sokrat, Platten i Ariston. O Sokracie dowiedzieliśmy się, że nic nie wiedział, Platten spędził część życia w jakiejś jaskini, gdzie rzucał cienie na ściany, a Ariston umarł na wrzody żołądka. […] instruktor przeszedł do jeszcze bardziej interesującego poprzednika Arisotna – Herkulesa, głoszącego, że wszystko płynie, co potem dokładniej sformułował towarzysz Stalin w pracy O materializmie dialektycznym i historycznym.”*


Josef Škvorecký 


*Josef Škvorecký Josef: Lwiątko. Przeł. Emilia Witwicka. PIW. Warszawa 1992, s. 291.

czwartek, 20 lutego 2014

Złotowłosa

Pewnie każdy słyszał o londyńskim zespole Pink Floyd. Nie wiem, czy jeszcze występują, ale mam nadzieję, że nie. Przypomnę tylko, że na początku kariery (przełom lat 60/70 ubiegłego wieku) kierował nimi psychodeliczny Syd Barrett. Następną dekadę rządził wizjoner artystycznego rocka Roger Waters. Po jego odejściu nastąpiła ostatnia era, nudziarza Davida Glimoura. Ale nie o sekciarstwie tu mowa. Chłopcy byli nieźle wykształceni i sporo czytali (choć implikacja jest raczej odwrotna: sporo czytali, dlatego udało do czegoś dojść), czego "echa" można znaleźć zarówno w wielu utworach Pink Floyd, jak i w autorskich projektach muzyków. I tak, na pierwszym solowym albumie Syda Barretta "The Madcap Laughs" znajduje się utwór Golden Hair. Autorem tekstu jest sam James Joyce, znany z tego, że czasem pisał kawałki do pośpiewania przy kuflu. Barrett wykorzystał wiersz z wczesnego okresu irlandzkiego pisarza, do którego zresztą sam Joyce odnosił się bardzo krytycznie. Wiersz jest miłosny, czyli smutny. Barrett też nie należał do wesołków i tak powstało dwuminutowe psychodeliczne cudeńko. 


James Joyce: Muzyka kameralna

V

Złotowłosa, wyjrzyj
Z okienka.
Słyszę, jak brzmi twoja
Piosenka.

Książki mej już czytać.
Nie mogę.
Pada ognia blask na
Podłogę.

Więc zamykam książkę
I pokój;
Wyjdę, by cię szukać
Wśród mroku

Śpiewaj, niech rozbrzmiewa
Piosenka.
Złotowłosa, wyjrzyj.
Z okienka.

Przeł. Maciej Słomczyński

 
Syd Barrett


Do posłuchania:
Syd Barett: The Madcap Laughs (1970)
Po poczytania:
James Joyce: Muzyka kameralna (różne wydania)


niedziela, 9 lutego 2014

Kto się boi Immanuela Kanta? Część czternasta

Dziś krótko, ale jak to ma często miejsce w przypadku Kant, przenikliwie i trafnie. Nasz bohater zastanawia się mianowicie nad pytaniem: czym jest pieniądz? I cóż odpowiada: "Otóż pieniądz to taka o s o b l i w a rzecz, której użycie możliwe jest tylko w taki sposób, że się jej pozbywamy..."*.  I co? Po raz kolejny musimy przyznać racje myślicielowi z Królewca.

*I. Kant: Metafizyka moralności. Przeł. Ewa Nowak. Warszawa 2005, s. 122.

piątek, 24 stycznia 2014

Z podręczników filozofii. Cz. 4.

Można by wprawdzie dyskutować, czy książka, której fragment poniżej przytoczę, to podręcznik filozofii. Raczej pozycja z szeroko rozumianej współczesnej humanistyki – chodzi bowiem o Freudowską Psychopatologię życia codziennego.

W pierwszej części rozprawy, Freud wyjaśnia, jakie nieświadome procesy są odpowiedzialne za zapominanie – nazwisk, słów, faktów. Sprawa ciekawa, wszak zapominanie staje się – częściej lub rzadziej – udziałem każdego z nas. Dodatkowym walorem książki jest wielość przytaczanych przez Freuda przykładów „z życia” – zarówno jego samego, jak i osób, które podzieliły się z nim różnymi doświadczeniami związanymi z zapominaniem.

A oto jeden z przytoczonych przykładów zrelacjonowanych przez Freuda:

„Kiedy zdawałem egzamin z filozofii jako przedmiotu ubocznego, spytał mnie egzaminator o naukę Epikura, a dalej, czy wiem, kto ponownie podjął tę naukę w późniejszych stuleciach. Powiedziałem mu nazwisko Piotra Gassendi, którego właśnie dwa dni temu w pewnej kawiarni wymieniono jako ucznia Epikura. Na pełne zdziwienia pytanie, skąd mam te wiadomości, odpowiedziałem śmiało, że się już od dawna Gassendim interesuję. Z tego wyniknęło magna cum laude na świadectwie, ale też, niestety później uporczywa skłonność do zapominania nazwiska Gassendi. Sądzę, iż moje nieczyste sumienie jest temu winne, że nie mogę zapamiętać tego nazwiska mimo wszelkich usiłowań. Wszak i wtedy nie powinienem był tego wiedzieć”.

Ech. Cóż pozostaje? Chyba jedynie westchnąć nad egzaminacyjnymi skrupułami studentów minionych epok…

Sprawca wyrzutów sumienia - Piotr Gassendi



Interpretator owych wyrzutów - Zygmunt Freud



Cytat pochodzi z książki: Sigmund Freud, Psychopatologia życia codziennego. Marzenia senne, tłum. Ludwik Jenkels, Helena Ivanka, Włodzimierz Szewczuk, Polskie Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1987.