czwartek, 30 sierpnia 2012

Jeżeli...


A co, jeżeli któregoś dnia, zamiast wyjść z domu, zdecydowalibyśmy się w nim pozostać? Być może ominęłoby nas spotkanie, które zmieniłoby koleje naszego życia...?
Niewykluczone też, że właśnie wtedy w domu spotkałoby nas coś, czego moglibyśmy uniknąć wychodząc z niego...

„»Jeżeli« robi z nami, co mu się żywnie podoba”.     

Splot rozmaitych wyborów i przypadku nieustannie kształtuje życie każdego z nas. Świetnie opisał to Saul Bellow w swej wczesnej powieści Ofiara. Jej głównych bohaterów wiąże ze sobą jeden z takich nie dających się do końca prześledzić splotów. Jeden z nich – ze względu na pewne zdarzenie z przeszłości – uważa się za ofiarę drugiego, ale czy tak jest rzeczywiście?
Przedstawione w książce sytuacje są nieoczywiste, nie ma tu jasnych rozwiązań ani prostych odpowiedzi.
Czy działając, mamy świadomość wszelkich konsekwencji naszego czynu? – zdaje się pytać Bellow, od razu dając do zrozumienia, że postawione pytanie ma charakter retoryczny.

„Nie wybieramy zbyt wielu rzeczy. Nie wybieramy na przykład tego, że się rodzimy, i jeśli nie popełniamy samobójstwa, nie wybieramy również momentu śmierci. Ale jeśli między jednym a drugim człowiek może parę razy wybrać, to wydaje się sobie mniej przypadkowy”.


Cytaty pochodzą z książki: Saul Bellow, Ofiara, tłum. Lech Czyżewski, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2012.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Kraksa Trapsa


„Czy istnieją jeszcze jakieś historie możliwe, historie godne pisarza?”*

Agent tekstylny Alfredo Traps (45) miał wypadek. Niegroźnie rozbił swego Studebakera. Choć mógł wrócić do domu pociągiem, pozostał jednak na wsi. Miał ochotę na przygodę (rzecz jasna miłosną). Nic z tego. Jedyny nocleg, jaki znalazł, prowadził emerytowany prawnik. Przypadkiem tego wieczoru gospodarz zaprosił swych starych kolegów na kolacje. A było ich trzech: nieważne nazwiska (zob. rys.), dość powiedzieć, że do stołu zasiedli: sędzia, obrońca i prokurator.

Portrety bohaterów opowiadania wg Autora (ze strony Schweizerisches Literaturarchiv)

A mieli oni swoje emeryckie hobby. Podczas kolacji bawili się w sąd. Odtwarzali już wiele historycznych procesów (Sokratesa, Dreyfusa, Jezusa). Zabawa była przednia. Tym razem trafiła im się nie lata gratka, na oskarżonego wybrali Alfredo Trapsa, agenta tekstylnego. „Bardzo lubię gry” – rzekł nasz bohater.  

Dalej już nie zdradzę, choć to nie kryminał. Intryga i ironia jak zawsze u Dürrenmatta pyszna. Przede wszystkim jest inteligentnie i jest jakaś historia zupełnie możliwa – co również jest cechą wyróżniającą twórczość Szwajcara.

„Nasza droga prowadzi w ten świat katastrof, na jej zakurzonym obrzeżu, obok ścian wypełnionych reklamami bytów Bally, wozów Studebakera, lodów śmietankowych i tablicami pamiątkowymi znaczącymi miejsca spoczynku nieszczęśliwych ofiar wypadków, zdarzają się jeszcze historie możliwe, w których z tuzinkowej twarzy wyziera nagle ludzkość, czyjś pech nabiera mimochodem sensu ogólnego, sąd i sprawiedliwość stają się nagle widoczne, może i łaska, wyjednana przypadkiem, obita w monoklu pijanego”*.   

  
Do poczytania:

*Friedrich Dürrenmatt: Kraksa. Historia jeszcze możliwa. Przeł. Andrzej Wirth. PIW. Warszawa 1959.


czwartek, 23 sierpnia 2012

Filozagadka 6


„Szwecja to kraj niedźwiedzi, położony wśród skał i lodu”.

Od dziecka był bardzo słabowity. Do tego stopnia musiał na siebie uważać, że mógł rankiem dłużej niż inne dzieci pozostawać w łóżku. Kolegium jezuickie i wojaczka, choć zahartowały jego ducha, to ciało pozostawiły słabowite. Większość swego życia spędził na polemikach z adwersarzami, lubił też korespondować z koronowanymi głowami. Niestety, jakiś zły demon wyciągnął go z ulubionej Holandii. Na zaproszenie królowej Krystyny udał się do Szwecji, gdzie zamieszkał na dworze królewskim. Królowa zażyczyła sobie dyskutować z nim o filozofii każdego dnia o godzinie piątej rano. To nie mogło się dobrze skończyć. Katar, kichanie, przeziębienie, gorączka, zapalenie płuc, wreszcie śmierć.
Nie wszyscy uwierzyli w naturalną śmierć filozofia. Mówiono coś o otruciu, ale o tym może innym razem. O kim mowa?

Dla zwycięzcy – bystrzaka – wybór tematu postu, który napiszemy w ciągu najbliższego miesiąca. 

niedziela, 19 sierpnia 2012

O używkach w filozofii. Przyczynek


Dla tych, którzy mają autorowi za złe że lubi stare
wino i kurtyzany (mniej więcej coś takiego powiedział Arystyp)

Dzisiejszy post dedykujemy Anonimowemu Czytelnikowi, który odgadł naszą ostatnia filozagadkę.

In vino veritas: Nie od dziś wiadomo, że w prawda leży w winie. Wino jest nie tylko dobrym towarzyszem filozofa, ale sama filozofia zrodziła się z wina. Od Platona po Bergsona filozofowie przy pomocy wina upewniali się o cudownej a zarazem nieuchwytnej relacji duszy i ciała. Uwaga ta nie dotyczy filozofów niemieckich – ci bowiem duszę rozgrzewają wyłącznie piwem.
In aqua santias: O tym trzeba zawsze pamiętać. Filozof Chryzyp wypiwszy nie zmieszane wino odszedł z tego świata.

Uczta Platona (Anselm Feuerbach, 1869)

O kawie można mówić wiele. Tak jak wino jest początkiem filozofii, tak kawa zapoczątkowuje filozoficzną nowożytność. Służy długiemu przesiadywaniu i wraz z dymem stanowi jeden z istotnych elementów udanej debaty filozoficznej. Osobiście papierosów czy fajki filozofom nie polecam, chyba, że jak radzi Kant „dla wyregulowania wypróżnień”.


Sartre, Simone, Vian w Cafe de Flore   

Walter Benjamin w celach naukowych (a jakże) palił haszysz. Chciał bowiem sprawdzić możliwości ludzkiego poznania: czy istnieje coś co można nazwać spostrzeżeniem haszyszowym? A pewnie, że istnieje. Oto przykład: „Rura do pieca staje się kotem. Gdy pada słowo „imbir”, nagle zamiast biurka pojawia się stragan z owocami, w którym chwilę potem na powrót rozpoznaje biurko. Przypominam sobie 1001 noc”*.

Ze słodyczy filozofowie preferują rzecz jasna ciasteczka Leibniz, choć i nie pogardzą mlecznym Prince Polo.

Jeżeli zaś chodzi o afrodyzjaki (czy to są używki...?), to gdzieś czytałem, że zaszkodziły Lukrecjuszowi. Większości jednak nie szkodzą, czego najlepszym przykładem jest Aleksander z Afrodyzji. Co więcej, w epoce pokartezjańskiej, w której wciąż żyjemy, afrodyzjaki bywają niezbędne dla osiągnięcia pełni człowieczeństwa, gdyż: erectio ergo sum.

Ps. O dopalaczach w filozofii jak dotąd nie słyszałem.

* W. Benjamin: O haszyszu. Przeł. Ewa Drzazgowska. Wyd. Aletheia. Warszawa 2012.

sobota, 18 sierpnia 2012

Czy ja oszalałem....?

Czy Abraham jest mordercą czy też głęboko oddanym Bogu rycerzem wiary? – pyta dramatycznie Kierkegaard.
Zasadniczo, problem postawiony przez Duńczyka sprowadza się do następującej wątpliwości: czy ten, kto doświadcza objawienia głosu nadprzyrodzonej siły, rzeczywiście ma wyjątkowy dostęp do transcendencji, czy też jest wierzącym w zwidy szaleńcem?


Interesującą wariację na ten właśnie temat znajdziemy w książce Roberto Bolaño Trzecia Rzesza. Jej bohater – Udo Berger, mistrz Niemiec w planszowej grze wojennej, od której nazwy książka wzięła swój tytuł – wyjeżdża na wakacje do hiszpańskiego hotelu, który przed laty odwiedzał z rodzicami. Tym razem przyjeżdża z dziewczyną – Ingeborg. Para nawiązuje Udo także odnawia te z nich, które nawiązał przed laty.
W te wakacje dla Udo liczy się jednak coś jeszcze, poza znajomymi, miłością, plażowaniem i imprezowaniem w okolicznych dyskotekach. Coś znacznie ważniejszego. To Gra, którą rozstawia na dużym stole, specjalnie przyniesionym do hotelowego pokoju. Podczas, gdy Ingeborg spędza czas z nowo poznanymi znajomymi, Udo obmyśla nowe strategie, konfrontuje swoje pomysły z pomysłami znanymi z dawnych rozgrywek oraz z fachowych artykułów.

Wszystko, co zdarzyło się tamtego lata znamy z relacji Udo, prowadzącego dziennik. Co ważne, dziennik ten nie jest tylko sprawozdaniem z minionych dni, ale także intymnym zapisem przemyśleń, domysłów, przeczuć i snów.

I tu wracamy do początkowego problemu, który od pewnego momentu zaczyna dręczyć także głównego bohatera książki Bolaño. Pyta: czy to, co przeżywam, dzieje się naprawdę, czy też popadam w obłęd?
Stopniowo, atmosfera w hotelu i kurorcie zdaje się bowiem zagęszczać. Ginie jeden ze znajomych Udo i Ingeborg. Dociera do niego coraz więcej nieprzychylnych i złowróżbnych komentarzy dotyczących Gry i jego samego. Młodego Niemca dręczą koszmary i złe przeczucia, raczej niejasne – nic oczywistego:

„Właśnie coś takiego dzieje się ze mną, gdy zarywam noc: nieistotne szczegóły ulegają wyolbrzymieniu i zyskują trwałość.  Chcę powiedzieć: nie działo się nic nadzwyczajnego, wyczuwałem jednak pewien niepokój. A może mam takie wrażenie teraz, kiedy słońce już się schowało”.

Wreszcie Ingeborg wyjeżdża, Udo zaś podejmuje decyzję o przedłużeniu pobytu – pozornie po to, by dopilnować poszukiwań znajomego, w rzeczywistości wszystko zmierza ku rozgrywce w „Trzecią Rzeszę” z niepokojącym mieszkańcem plaży – Poparzonym.

Kim jest Poparzony? Czy Udo wpadł w obłęd? Co tak naprawdę się stało?
Warto sięgnąć po książkę i samemu poszukać odpowiedzi.

Roberto Bolaño


Roberto Bolaño, Trzecia Rzesza, tłum. Marta Szafrańska-Brandt, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2011.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Czapka z daszkiem

Dziś mały językoznawczy post o tym, że zakrętasy i wywijasy są po to, by było nam łatwiej. Dla wszystkich fanów braci Čapków, Jana Patočki, Křemílka i Vochomůrka.

Fragment pochodzi z napisanej po francusku książki Milana Kundery Powolność. Rzecz dzieje się w recepcji hotelowej.

„- Ach, pan Sechoripi? – mówi panienka
- Należy wymawiać Tche-kho-rjips-qui.
- Och, to wcale nie jest takie łatwe!
- Zresztą i to nie jest prawidłowo napisane – mówi uczony. Podnosi ze stołu długopis i nad literami C oraz R kreśli małe znaki, które przypominają odwrócone daszki.
           
Sekretarka patrzy na znaki, patrzy na uczonego i wzdycha: - To bardzo skomplikowane!
- Przeciwnie, to bardzo proste.
- Proste?
- Czy zna Pani Jana Husa?

 Sekretarka szybko przelatuje wzrokiem po liście i czeski uczony śpieszy wyjaśnić:
 - Jak pani wie, był on wielkim reformatorem Kościoła w XIV wieku. Prekursorem Lutra. Profesorem na Uniwersytecie Karola, który, jak pani wie, był pierwszym uniwersytetem założonym w Świętym Cesarstwie Rzymskim. Ale nie wie pani, że Jan Hus był zarazem wielkim reformatorem ortografii. Udało mu się cudownie ją uprościć. Aby napisać to, co wymawiacie jako „cz”, musicie użyć trzech liter, t, c, h, Niemcy potrzebują nawet czterech liter: t, s, c, h. Tymczasem dzięki Husowi nam wystarczy jedna, c, z małym znaczkiem na górze.

Uczony raz jeszcze pochyla się nad stolikiem sekretarki i na marginesie listy pisze wielkie C z akcentem w formie daszka: Č; po czym patrzy w jej oczy i wymawia pełnym i czystym głosem: - Cz!”



Do poczytania (ale tylko dla miłośników Kundery):
Milan Kundera: Powolność. Tłum. Marek Bieńczyk. Wyd. PIW. Warszawa 1995.


niedziela, 5 sierpnia 2012

Egzystencjalizm i gryzienie życia

Już pierwsze spojrzenie na okładkę mówi bardzo wiele. Tytuł – Drogi wolności, autor – Jean-Paul Sartre. I już mniej więcej wiemy, czego możemy się spodziewać, jako że problem wolności i francuski egzystencjalizm są ze sobą związane niczym przysłowiowe jajko i kura.

Rzeczona książka Sartre’a składa się z trzech części. Pierwsza – Wiek męski – napisana została w duchu klasycznej narracji, w której wszystkie związki przyczynowo-skutkowe są jasno określone. Tom jednak wymyka się klasycznym regułom narracyjnym, ze względu na brak charakterystyk bohaterów, co byłoby sprzeczne z tezami filozoficznymi autora.

Przedstawieni w Wieku męskim bohaterowie książki, są pokazani tylko przez sytuacje, w których funkcjonują i przez dokonywane przez siebie wybory. Człowiek nie jest wszak, jak głoszą egzystencjaliści, z góry określonym charakterem – ale projektem, który sam siebie tworzy w każdym momencie swego życia, wraz z każdą podejmowaną przez siebie decyzją. Postępując zgodnie z sobą i swymi przekonaniami – realizujemy swoją wolność i wybieramy życie autentyczne. W przeciwnym wypadku – popadamy w złą wiarę (la mauvaise fois), rezygnując z samych siebie.

W zasadzie każda z postaci przedstawionych w Drogach wolności idzie tą drugą drogą. I każdy, jak Mateusz Delarue – jeden z głównych bohaterów – mógłby powiedzieć:
„Wiodłem życie bezzębne – pomyślał. – Życie bezzębne. Nigdy nie gryzłem, czekałem, rezerwowałem na później – i spostrzegłem się właśnie, że już nie mam zębów”*.

W dalszych częściach książki (w których Sartre rezygnuje już z klasycznych form narracji) – Zwłoka i Rozpacz – widzimy te same postaci jako uwikłane w Historię, w decydującej mierze determinującą ich życiową sytuację. Drugi tom obejmuje kilka dni przed przystąpieniem Francji do drugiej wojny światowej, gdy ogłaszana jest powszechna mobilizacja. Akcja trzeciego tomu toczy się natomiast podczas czerwcowych dni tuż przed francuską kapitulacją po ofensywie Niemiec w 1940 roku.

Francuzi zgłaszają się do wojska w większości z entuzjazmem, chcą „bić się”, „działać”:
 „Liczyli na wojnę - liczyli, że dzięki niej osiągną wiek męski, który nada im prawa ojców rodziny i byłych kombatantów; był to uroczysty rytuał wtajemniczenia”*.

Szybko jednak ogarnia ich frustracja, gdy okazuje się, że ze względu na sytuację dziejową także w momencie, w którym – jak sądzili – mogliby wykazać się bohaterstwem, zrobić coś, co pomoże im zrehabilitować we własnych oczach, także pogrążają się w złej wierze.

Książkę Sartre’a czyta się świetnie, nawet – jak przypuszczam – nie znając jej filozoficznego background’u. I chyba każdego czytelnika w pewnym momencie nachodzi myśl – czy i ja też przypadkiem nie tracę zębów...?



*Cytaty pochodzą z książki: Jean-Paul Sartre, Drogi wolności, tłum. Julian Rogoziński, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2005.

piątek, 3 sierpnia 2012

Obierając metafizyczną cebulę

„Poezja i filozofia wytwarzają powolnych, samotnych czytelników”
(Simic).

Fajna byłaby historia filozofii przedstawiona za pomocą literatury. Zamiast Talesa mielibyśmy kapitana Ahaba…
Oto przykład literackiej interpretacji dziejów filozofii w wieku XIX – stulecia, w którym umarła metafizyka.

Madonny
z dorysowaną szpicbródką

Leciwa Metafizyka, biedne stworzenie,
Cała wystrojona w sztuczną biżuterię.
Spacerowaliśmy pod ramię, migdaląc się na oczach ludzi
Mimo różnicy wieku.

Jest wciąż dziewiętnaste stulecie, szeptała.
Byliśmy w nożowniczej dzielnicy
Wśród walących się reliktów Rewolucji Przemysłowej.
Zaledwie parę kroków dalej – zapewniała mnie –
Na tyłach jej tylko znanego sklepiku ze słodyczami
Klienci zaczytywali się Fenomenologią Ducha.

Dawno minęła północ, gołąb, aniele!
Lepiej nie ryzykujmy zanadto, myślałem.
Na rogach ulic pełno było chuliganów
W skórzanych kurtkach z krzyżami i żelaznymi ćwiekami.
Wyglądali, jakby znali pisma Darwina i tego wariata Pawłowa
I mieli zamiar za chwilę poprosić nas o zapałki.

(Przeł. S. Barańczak)

Do poczytania:
Charles Simic: Madonny z dorysowaną szpicbródką oraz inne wiersze, prozy poetyckie i eseje. Wybór i przekład Stanisław Barańczak. Wydawnictwo a5. Poznań 1992.

środa, 1 sierpnia 2012

Arystokrata ducha

W mojej prywatnej hierarchii wielkich włoskich reżyserów XX wieku, Luchino Visconti zajmuje miejsce szczególne. Nie chodzi tylko o jego biografię i talent, o której zajmująco pisze Laurence Schifano. Mam na myśli nade wszystko stosunek Viscontiego do literatury. Oto jedno z jego wspomnień: „Pewnego dnia, w roku 1922, zastaję ojca zatopionego w lekturze książki nadesłanej mu właśnie z Paryża. Ponieważ zdumiało mnie przejęcie, z jakim czytał, przerwał na chwilę lekturę, by mi powiedzieć, jak bardzo, odwracając kartkę, cierpi na myśl, że cudowna ta powieść musi się skończyć. Był to tom W stronę Swanna”.

Jego wielkim marzeniem było nakręcenie W poszukiwaniu straconego czasu.  I choć literackim sposobem narracji, słynną „rozległą frazą” udało mu się stworzyć typ filmu proustowskiego, to jednak samej historii nie zrealizował. 

Długie lata woził ze sobą trzy oprawione w czerwony safian książki drukowane na papierze biblijnym: W poszukiwaniu straconego czasu, Śmierć w Wenecji oraz Fałszerzy. Trzeba przyznać, iż wybór iście hrabiowski, zwłaszcza ten safian robi wrażenie. 

Większość jego filmów stanowiły adaptacje wielkiej literatury, by wspomnieć tylko Tomasza Manna, Lampeduse, Camusa czy d’Annunzia. Co więcej, jest jednym z nielicznych, któremu powiodła się ta niewątpliwie trudna sztuka przekładu. Viscontiemu udało się doprowadzić do tego, że czytając Śmierć w Wenecji zawsze będę widział Dirka Bogarda a Fabrizio Salina to dla mnie Burt Lancaster z imponującymi – jak przystało na księcia – bokobrodami.

Gdy zapytano go w wywiadzie, czy jego filmy służą w ratowaniu kultury zachodniej, odpowiedział: „Tak, w pewnej mierze. Kultura staje się coraz bardziej kulturą masową, to nieuniknione. Chyba dobrze, że kino kieruje uwagę szerszej publiczności na arcydzieła literatury”.


Do poczytania:
Laurence Schifano: Luchino Visconti. Ogień namiętności. Przeł. Elżbieta Radziwiłłowa. Wyd. PIW. Warszawa 2010.