poniedziałek, 26 września 2011

Poeta w Todtnaubergu

„Zresztą, Bóg mi świadkiem, nie jestem żadnym pasterzem bycia” (Celan)

Bardzo lubię wiersze Paula Celana i prozę Ingeborg Bachmann. Czytając ich niezwykle ujmującą a zarazem tragiczną korespondencję, zwróciłem jednak uwagę na coś innego: sprawę Heideggera. Otóż Heidegger, jak wiadomo wybitny filozof, zaangażował się w ruch nazistowski, ponadto nigdy nie dokonał prawdziwego rachunku sumienia (poza mętnymi wyjaśnieniami). 

Bachmann napisała doktorat z filozofii Heideggera (Krytyczna recepcja filozofii egzystencjalnej Martina Heideggera, 1949). Heidegger czytał jej poezje, przede wszystkim zaś fascynowała go poezja Celana.

Paul Celan


Uczeń Heideggera Günther Neske – na życzenie swego mistrza – prosi Bachmann i Celana o wiersze do księgi pamiątkowej. Austriaczka nie wie co zrobić, gdyż trąci to kompromisem. Pisze do Celana: „…. Jego polityczne uchybienia pozostają dla mnie bezdyskusyjne, nadal też uważam, że wyrosły z jego myślenia, z jego dzieła, a zarazem zdaję sobie sprawę, bo naprawdę znam jego twórczość, z rangi i znaczenia tej twórczości, do której będę się odnosić krytycznie” (118). Urodzony w Czerniowicach autor Fugi śmierci, który stracił oboje rodziców w obozie, odpowiada: „Jestem jak wiesz pewnie ostatnim człowiekiem, który mógłby zapomnieć o mowie rektorskiej we Fryburgu i innych sprawach”, chociaż „… gotów jestem powiedzieć, że Heidegger to i owo zrozumiał” (119).

Ostatecznie odmówili Heideggerowi, mimo to Celan spotkał się z nim we Fryburgu. Potem odwiedził także słynną chatę filozofa w Szwarcwaldzie. Powstał piękny wiersz – choć raczej nie doszło między nimi do porozumienia.

Todtnauberg

Jasne płatki, pomórnik i świetlik,
łyk ze studni, tam gdzie
sześcian gwiazdy,

w tamtej
chacie,

do księgi
– czyje nazwiska zmieściła
przed moim? –
wpisany wers o
nadziei, dzisiejszej,
że słowo
myślącego
nadejdzie
w sercu,

darń leśna, nierówna,
storczyk i storczyk, osobno,
szorstkość, później, podczas jazdy,
dobitna

człowiek, co nas przewozi,
co słucha,
pośród mszaru pół-
przebyte ścieżki
nakładzione kije

wilgoć,
liczna.

Przeł. Jakub Ekier


Do poczytania:
Ingeborg Bachmann, Paul Celan: Czas serca. Listy. Przeł. Małgorzata Łukasiewicz. Wyd. a5. Kraków 2010.
Günter Grass: Moje stulecie. Przeł. Sł. Błaut. Wydawnictwo Oskar. Gdańsk 1999 (m.in. o wymyślonym spotkaniu Celana z Heideggerem). 

niedziela, 25 września 2011

Pogadaj z robotem

Wprawdzie Cleverbot, stworzony przez Rollo Carpentera, nie przeszedł testu Turinga, któremu poddano go w tym miesiącu (zabrakło mu zaledwie 4%), nie znaczy to jednak, że nie jest interesującym rozmówcą.
Sprawdziłam (fajne!) i pewnie pogadam z nim jeszcze nie raz.
http://www.cleverbot.com/

sobota, 24 września 2011

W drogę ku samej sobie

Książki można streszczać na rozmaite sposoby.
Na przykład tak: Mary Gooch, chorobliwie otyłą i nie potrafiącą zrezygnować z olbrzymich ilości jedzenia Kanadyjkę z małego miasteczka, po niemal dwudziestu pięciu latach wspólnego życia (w przeddzień srebrnego wesela) opuszcza mąż. Zostawia liścik, w którym przeprasza ją, stwierdzając, że musi przemyśleć swoje życie. Zostawia też dwadzieścia pięć tysięcy dolarów na wspólnym koncie. I niedowierzanie. Żal. Bezradność. Otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, Mary, nigdy nie opuszczająca granic swego miasteczka, wyrusza w podróż, by odnaleźć męża.
To jedno z wielu możliwych streszczeń książki Lori Lansens Opowieść żony.
A zatem książka o Mary Gooch – kobiecie opuszczonej, szukającej, osamotnionej.


Inne streszczenie mogłoby brzmieć tak: Mary Gooch, chorobliwie otyła Kanadyjka, opuszczona przez męża, wyjeżdża by go odnaleźć. Znajduje jednak coś zupełnie innego. Odnajduje samą siebie. Dokonuje kolejnych odkryć, poznaje świat, nazywa swoje emocje, doznania, doświadczenia. Zaczyna dobrze traktować swoje ciało, które odwzajemnia się jej tym samym, zaczyna akceptować siebie i swoje życie, niezależnie od tego, co przyniesie jej przyszłość. Miejsce nałogu jedzenia zajmują w jej życiu nowe fascynacje i przyjaźnie.
A zatem Mary Gooch – kobieta zyskująca świadomość siebie, samoakceptację i siłę, wyzwalająca się z konwencji i oczekiwań otoczenia, odnajdująca w życiu i świecie sens.
Książka Lansens dotyczy także czegoś innego – opresywnego traktowania kobiet przez inne kobiety. Stereotypów, w które same nawzajem siebie wpędzamy, zamiast po prostu pozwolić, by każda żyła zgodnie ze sobą, poznając swoje potrzeby i otwierając się na to, co nowe.

Lori Lansens, Opowieść żony, tłum. Ewa Krasińska, wyd. W.A.B., Warszawa 2010.

Polecam także wywiad z dr Joanną Roszak, który ukazał się w „Wysokich Obcasach” – o presji, jaką kobiety wywierają na siebie nawzajem. Świetny! 

niedziela, 18 września 2011

Kto się boi Immanuela Kanta. Część druga

O kłopotach z Kantem ciąg dalszy. Dzisiaj o nieco dziwacznej teorii: argumentum ad cranium. Proszę sobie wyobrazić, że pisma Kanta z okresu przedkrytycznego odznaczają się niezwykłą przejrzystością i klarownością. Tymczasem czytelnik Krytyki czystego rozumu (1781) doznaje szoku. Cóż to za rachityczny styl: te zdanie, które nie mają końca. Przecież już Arystoteles w Retoryce pisał, że im dłuższa sekwencja zdań współrzędnie złożonych, tym bardziej staje się nużąca.

Co takiego stało się Kantem? Wydawałoby się, że nowa filozofia wymaga stworzenia odpowiedniego języka. Swoją drogą Kant nie chciał być Flaubertem filozofii, który Styl cenił nade wszystko, a po nim Prawdę. W filozofii przeważnie chodzi wszak o tę ostatnią. Odpowiedź znajduje się w głowie Kanta. Filozof z Królewca w latach 70. skarżył się na silne bóle głowy i utratę widzenia w lewym oku. Psycholog Jean-Christophe Marchand wysunął stąd tezę, że prawdopodobnie było to wynikiem guza mózgu w lewym płacie przedczołowym. Mamy zatem winnego, ale to nie koniec. Guz ów pojawił się bowiem w miejscu, które odpowiada za nasz system emocjonalny. Ciekawa sprawa – czyżby cała architektonika czystego rozumu, cała późniejsza racjonalistyczna droga Kanta miała być wynikiem choroby?

Do poczytania:
M. Gazzaniga: O tajemnicach ludzkiego umysłu. Biologiczne korzenie myślenia, emocji, seksualności, języka i inteligencji. Przeł. A. Szczuka. Wyd. Książka i Wiedza. Warszawa 1997.

sobota, 10 września 2011

Mężczyzna bez przeszłości

Dzisiejszy post jest pierwszym, który publikuję w związku z wyzwaniem czytelniczym, które podjęłam w tym miesiącu: Francja w literaturze. Wyzwanie podzielone jest na części tematyczne, a dzisiejszy wpis inauguruje trzecią z nich, poświęconą laureatom Nagrody Goncourt.
Rozpocznę od przyjrzenia się książce-laureatce nagrody z samego końca dwudziestego wieku, czyli  1999 roku, gdy Nagrodę Goncourt otrzymał Jean Echenoz, za powieść zatytułowaną Odchodzę.
Tytułowym odchodzącym jest około pięćdziesięcioletni paryski marszand Felix Ferrer. Ferrer jest – powiem od razu – postacią irytującą. Jest zachwyconym sobą lowelasem, zadziwionym, gdy wokół niego nie kręcą się kobiety, które traktuje przedmiotowo. Z kolei jako właściciel galerii, protekcjonalnie traktuje zarówno artystów, których prace sprzedaje, jak i kupujących je klientów.
Obok irytującego protagonisty, drugim istotnym elementem książki jest nieprawdopodobna i w sumie dość absurdalna historia, która mu się przydarza. W skrócie – i aby nie powiedzieć zbyt wiele – napiszę, że główna intryga osnuta jest wokół wyprawy, jaką Ferrer odbywa na koło polarne, po tym, jak otrzymał informacje o statku, który rozbił się tam w latach pięćdziesiątych, wioząc cenne dzieła sztuki Eskimosów. Nie bez znaczenia jest, jak okazuje się na kolejnych stronach, źródło informacji o statku. Sprawa zamienia się w kryminalną intrygę o medycznych wątkach, gdy Ferrer, w wyniku trudnego dla siebie obrotu spraw, a także ignorowania zaleceń swojego kardiologa, dostaje ataku serca.
Całą historię komentuje narrator – wszechwiedzący, ale nieobiektywny i nie mający zamiaru dzielić się całą swoją wiedzą – przynajmniej nie od razu. Narrator nierzadko wtrąca swoje komentarze na temat różnych postaci, pojawiających się w życiu Ferrera. Na przykład potwierdza atrakcyjność kobiet, które spotyka główny bohater, ironicznie komentuje też niektóre z decyzji Ferrera.
A skąd tytuł książki? Ferrera poznajemy, gdy odchodzi od żony – komunikuje jej to w pierwszym zdaniu powieści. Ale nie tylko o to chodzi. Mamy tu bowiem bohatera, który nie potrafi związać się na dłużej, który nie umie zbudować żadnej trwałej relacji – wciąż „odchodzi”, „zostawia”, „opuszcza”. To jest jego główna cecha – poszukuje, ale nawet gdy odnajdzie, nie potrafi (nie chce?) utrzymać tego, co odnalazł.
Przyznam, że książka Echenoza mnie nie wciągnęła. A nawet, że musiałam się zmuszać, by dotrzeć do końca (a ma jedynie około 150 stron). Powieść przypomina mi swoim stylem książki Houellebecqa, w których brak psychologicznego i obyczajowego tła i z których niewiele dowiadujemy się o postaciach.
Oczywiście – nie o to Houellebecqowi chodzi, nie o to chodzi też Echenozowi. Mnie jednak taka literatura nie przekonuje. Ale książkę polecam, choć przede wszystkim fanom takich powieściowych diagnoz kultury pozbawionej wyższych wartości.

Jean Echenoz, Odchodzę, tłum. Joanna Polachowska, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2008.

poniedziałek, 5 września 2011

Hagiografia w nurcie camp

„Niektóre dziewczęta przychodzą na świat organicznie dobre, ale nie ja” (Św. Laura de Nazianzi)
Na wszelakich listach zapomnianych pisarzy Ronald Fribank (1886-1926) zazwyczaj plasuje się na wysokich pozycjach. Na nic zdały się zachwyty W.H. Audena. Naturalnie, znajdziemy kilku entuzjastów jego twórczości, urzeczonych nowatorskim stylem. Ba, wielu stawia tego skandalistę i ekscentryka obok Joyce’a czy Roussela. Proszę mi wybaczyć, że nie próbuję streścić Zdeptanego kwiatuszka. Jest to książka o świętej... nieco nieprzyzwoitej – dodając bez większej precyzji. I nie jest to wyłącznie zabawa językiem – choć styl jest wyborny. W ramach zachęty biblioteczny (bo i nasz blog książkowy) fragment w znakomitym przekładzie Andrzeja Sosnowskiego:

­ – Czy szukasz konkretnego tytułu, Bessie? – zapytała dziewczyna o oczytanej twarzy i rozbieganych oczach, które wydawały się nie dość solidnie osadzone w głowie.
– Nie, tylko czegoś – odparła pani Bimbermoon – czego przedtem nie czytałam, ani jeszcze przedtem, ani jeszcze przedtem.
– A propos, panno Hopkins – powiedziała pani Bydley – proszę zapłacić karę za wylanie herbaty na Moje burzliwe życie.
– To nie była herbata, pani Bydley, tylko kawa.
– Nieważne co to było, moja droga, opłata za plamę jest zawsze ta sama – stwierdziła pani Bydley, grzecznie obracając się w stronę pani Montgomery, która w tym momencie weszła do Biblioteki w towarzystwie jego Nieprzyzwoitości księcia Olafa.
– Jest już? – tajemniczo spytała pani Montgomery.
Pani Bydley włożyła okulary na nos.
– Mmnops – odparła, zaglądając ukradkiem do prywatnej szuflady, w której niekiedy chowała lub też „odkładała” jakiś tytuł dla cieszących się specjalnymi względami czytelniczek.
­ Nie raz mówiłam – pani Bimbermoon sarkastycznie napomknęła z drabiny – że pani Bydley ma swoje pupilki!
– Wszystkie jesteście moimi pupilkami, najdroższa – miękkim głosem gruchała pani Bydley.
– Bessie, czytałaś Mężczyźni: mój raj – spytała pani Hopkins  pióra Kory Velasquez?
– Nie!
– To może nie jest bardzo… O dwóch brunetach i trzech blondynkach – dodała bez większej precyzji”.

Do poczytania:
Ronald Firbank: Zdeptany kwiatuszek. Przeł. Andrzej Sosnowski. PIW. Warszawa 1998.

czwartek, 1 września 2011

Gorsza niż sirocco


Postać Lou Salomé kojarzona jest najczęściej z Nietzschem i „trójprzymierzem”, które połączyło wspomnianą dwójkę i Paula Rée w 1882 roku.
Zanim jeszcze Nietzsche poznał Lou, tak pisała do niego ich wspólna znajoma, Malwida von Meysenburg: „Bardzo dziwna dziewczyna [...] wydaje mi się, że w filozoficznym myśleniu dotarła mniej więcej do tych samych rezultatów, co Pan do tej pory [...]Rée i ja zgadzamy się co do życzenia zobaczenia Pana kiedyś razem z tą nadzwyczajną istotą”*.
Zarówno Rée, jak i Nietzsche byli zafascynowani intelektem Lou, uwiedzeni urokiem tej wyjątkowej dwudziestojednolatki, zakochani w niej. Mimo łączącego ich – przynajmniej w teorii – przymierza, każdy z nich starał się odciągnąć Lou od tego drugiego i zagarnąć tylko dla siebie. Choć orientacja seksualna Nietzschego bywa przedmiotem dyskusji, nie da się zaprzeczyć, że oświadczył się Lou – a fakt, że dała ona kosza słynnemu Fryderykowi stała się na czas jakiś żywym tematem salonowych plotek.
Nietzsche będzie ją później wspominał jako kobietę bardziej wstrząsającą niż sirocco – dokuczliwy gorący wiatr, niosący ze sobą chmury pyłu. Jednak ona sama, podsumowując 1882 rok w niepublikowanym dzienniku, nawet o Fritzu nie wspomina.
Rée – inaczej niż Nietzsche – nie wyszedł z tej przygody cało. Mieszkał z Lou, wystawiając się na szyderstwa, w których określano go jako jej damę dworu. Po latach upokorzeń odszedł, porzucając zarówno Lou (zdecydowaną już na małżeństwo z innym – orientalistą Friedrichem Carlem Andreasem), jak i filozofię. Zajął się medycyną, lecząc za darmo biedaków z wioski, w której zginął, poślizgnąwszy się na skale podczas górskiej wędrówki.
Małżeństwo z Andreasem nie odmieniło mode de vie skandalistki – para przyjęła zasady składające się na to, co dziś określa się mianem „otwartego związku” i to z najbardziej skrajnymi tego konsekwencjami. Choć nie wszystko zostało tu dopowiedziane – milczeniem został objęty na przykład romans Lou z lewicowym niemieckim politykiem Georgiem Ledenbourem.
Kontaktów Lou z wybitnymi postaciami fin de sciècle’u było wiele i miały one różny charakter. Fascynowała artystów i intelektualistów między innymi berlińskiej i paryskiej bohemy.
Nie sposób wymienić tu wszystkich mężczyzn, z którymi łączyły ją rozmaite więzi. Nie można jednak pominąć młodszego o czternaście lat poety R.M. Rilkego, którego poznała w 1897 roku i którego – w długoletniej relacji przechodzącej przez różne etapy i przyjmującej rozmaite formy – popchnęła ku wnikliwym studiom rosjoznawczym (sama pochodziła z Petersburga).
Sama – o czym często się zapomina, przedstawiając ją jedynie jako femme fatale, doprowadzającą mężczyzn do zguby – pisała powieści, poezje i eseje naukowe, zwracając w swojej twórczości szczególną uwagę na sytuację kobiet. Pasjonowała się literaturą, filozofią i sztuką, a po pięćdziesiątym roku życia także freudowską psychoanalizą, do której dotarła na drodze prowadzonych na własną rękę analiz ludzkiej seksualności (nie brakło tu także refleksji autoanalitycznej). Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat życia, Lou Andreas-Salomé zajmowała się badaniami nad psychoanalizą oraz praktycznym stosowaniem jej zasad, w formie psychoterapii. Pisała na ten temat: „Nie ma nic bardziej wojowniczego, jak tkwiąca w nas aż po fundamenty duszy swarliwość, gdy ją odkrywamy  z całą bezwzględnością”**.
Lou Andreas-Salomé zmarła w 1937 roku w Getyndze, gdy na stosach, na których płonęły między innymi jej książki, chciano zniszczyć pamięć o epoce, której symbolem pozostała.



*Cyt. za: Rüdigier Safranski, Nietzsche. Biografia myśli, tłum. Dorota Stroińska, wyd. Czytelnik, Warszawa 2003.
**Cyt. za: Wilhelm Szewczyk, Marnotrawstwo serca czyli Lou Andreas-Salomé, Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1980.