poniedziałek, 31 października 2011

Na miłość boską, Montresor!

W 1976 roku Alan Parsons zadebiutował płytą Tales of Mystery and Imagination. Nie był to człowiek znikąd: wcześniej asystował podczas realizacji Abbey Road, sam zaś wyprodukował Dark Side of the Moon. Płyta Tales of Mystery… słusznie uważana jest za jeden z ciekawszych debiutów rocka progresywnego. Za stronę literacką opowiadał… Edgar Allan Poe. Już tytuły wprowadzają mroczny nastrój: „Zagłada domu Usherów”, „Kruk”, „Serce oskarżycielem”, „System doktora Smoły i profesora Pierza” (w tym przypadku raczej z tym mrokiem to przesadziłem). Jest też historia o zemście i murarce. Montresor zwabił do piwnicy swego wroga – przynętą był antał Amontillado.
„Nastała północ i praca moja miała się ku końcowi. Ułożyłem ósmą, dziewiątą i dziesiątą warstwę. Po czym wykończyłem w  części jedenastą i zarazem ostatnią; pozostawał jeszcze jeden kamień, który trzeba było włożyć na miejsce i otynkować. Podźwignąłem go z wysiłkiem; samym tylko krańcem wtłoczyłem do otworu. Wówczas ozwał się z wnęki głuchy śmiech, od którego włosy stanęły mi na głowie. Następnie rozległ się dziwny głos, po którym nie łatwo było poznać dostojnego Fortunata” (Przeł. Stanisław Wyrzykowski).




Do posłuchania:
Alan Parsons Project: Tales of Mystery and Imagination (1976)

Do poczytania:
E.A. Poe: Beczka Amontillado (różne wydania)

niedziela, 30 października 2011

W posępną (prawie) listopadową noc...

Przełom października i listopada. Ponury czas, który ma jednakże swoje zalety: świetnie nadaje się do sięgnięcia po dobry – alkoholowy lub nie – trunek oraz mroczną, a więc idealną na zamglone wieczory literaturę.
W czasach, gdy te późnojesienne dni kojarzą się młodzieży głównie z wydrążonymi dyniami i groźbami psikusów (jeśli nie ma cukierków), w czasach, gdy furorę robią wampirze sagi, w których zawsze największy przystojniak okazuje sie mieć kły i krwiożercze zamiary, warto wrócić do klasyki literackiego straszenia. Wtedy okaże się, że to, co dziś często uchodzi za prawdziwie mrożące krew w żyłach, jest jedynie pop wersją prawdziwych strachów....
Na dowód tych słów, fragment opowiadania niezaprzeczalnego mistrza cmentarnych historii – Edgara Allana Poe. Cytat pochodzi ze starannie wydanego, niezwykle bogatego zbioru, wspaniale opracowanego graficznie (polecam!).
A teraz postraszmy się:
„Całe wnętrze komnaty tchnęło śmiercią, lecz osobliwy zaduch trumny przyprawiał mnie o zawrót głowy i zdawało mi się, że śmiertelne wyziewy dobywają się już z trupa. Oddałbym świat cały za możność ucieczki, za możność pozbycia się jadowitych wpływów śmierci, za jeden choćby łyk świeżego powietrza zaczerpniętego z wiecznotrwałych niebiosów. Lecz nie miałem już sił poruszyć się z miejsca, kolana uginały się pode mną i wrosłem, zda się, w ziemię, nieruchomo wpatrując się w sztywnego trupa, poległego wzdłuż na dnie rozwartej trumny”.*

Cytat z: Edgar Allan Poe, Berenice, tłum. Bolesław Leśmian. W: Idem, Opowieści miłosne, śmiertelne i niesamowite, wyd. Vesper, Poznań 2010, s. 9-20.

piątek, 28 października 2011

Książki są naszą miłością

Na początku przepraszam za ten patetyczny tytuł. Mam nadzieję, że podsumowujący cytat ten podnosiły ton rozwieje. I drugie przeprosiny za ów cytat, nieco libertyński, gdyż nasz dzisiejszy bohater należał do tych, co chętnie machali szpadą. A historia dotyczy młodego Rousseau. Jeszcze nie filozofa, ale awanturnika i włóczęgi. Jak wiadomo, po okresie psotnika nadchodzi okres czytelnika. I dokładnie tak było również z autorem Emila. Z nudy wyrwały go książki, z którymi zapoznała go tajemnicza pani La Tribu. Czytał wszystko i wszędzie. Czytanie – jak wyznaje – stało się jego wielką... namiętnością: „Przypadek tak dobrze przyszedł w pomoc mej wrodzonej wstydliwości, że miałem przeszło trzydzieści lat, nim pierwszy raz rzuciłem okiem na jedno z owych niebezpiecznych wydawnictw, które pewna światowa dama określiła jako bardzo niewygodne, ponieważ przy czytaniu można je trzymać tylko w jednej ręce”.

Wstydliwy Jan Jakub


Do poczytania:
J.J. Rousseau: Wyznania. T.I. Przeł. Tadeusz Żeleński (Boy). PIW. Warszawa 1978. 

poniedziałek, 24 października 2011

Krytyka kwitnącego ogrodu

Patrząc z perspektywy filozoficznej, ogrodnictwo to wysoce skomplikowana materia. Każdy szanujący się ogrodnik przede wszystkim jest ze swej natury platonikiem. W ogrodowym mikroświecie platoński idealizm przejawia sie przede wszystkim w nieusuwalnym przywiązaniu do łacińskich nazw roślin. Skąd się to bierze? Otóż dla prawdziwego ogrodnika – w odróżnieniu od pospolitych badylarzy czy sadowników – „kwiat bez imienia jest [...] kwiatem bez idei metafizycznej, krótko mówiąc nie istnieje w sposób pełnowartościowy”.
Każdy prawdziwy ogrodnik, znający się na rzeczy wie, że „kwiat bezimienny jest chwastem; kwiat z łacińską nazwą zyskuje jakby ostrogi fachowości”.

Rys. Josef Capek


Ogrodowy idealizm o platońskiej proweniencji przełamywany być musi irracjonalizmem,z jednej strony pochodzącym z ludowej tradycji przekazywanej w przysłowiach (głównie dotyczących pogody: ona bowiem stanowi rację bytu ogrodu – a co za tym idzie także rację bytu ogrodnika), z drugiej zaś ma wyraźnie mistyczne zabarwienie (choć dotyczy to tylko sekciarzy takich jak ci, którzy uparli się, by hodować wyłącznie kaktusy, z którymi przecież nigdy nic nie wiadomo). W pewnych tajemniczych aspektach uprawy ogrodu trudno bowiem o logiczne argumenty.
Rys. Josef Capek

Prawdziwie krytyczną analizę warunków możliwości istnienia ogrodu znajdziemy u Karela Čapka (z którego książki pochodzą wykorzystane powyżej cytaty oraz rysunki):

K. Čapek, Rok ogrodnika, tłum. Halina Janaszek-Ivaničková, Iskry, Warszawa 1986.



piątek, 21 października 2011

Kto się boi Immanuela Kanta. Część trzecia

Dziś o Kancie w sosie ekspresjonistycznym. Uprzedzam, że wysmakowane to danie. Czytając wczesne opowiadania poety i lekarza (wówczas jeszcze w odwrotnej kolejności) Gottfrieda Benna, natknąłem się na frapujący fragment dotyczący Kanta. Postacią łączącą opowiadania jest lekarz Rönne, który podczas krojenia mózgów pacjentów (Benn pracował przez pewien czas w szpitalu dla prostytutek) „myślał”…

„Kant, pomyślał, pająk krzyżak, wszetecznik kpiący z obowiązujących wartości, rynek niewolników, martynikański, urzeczowień możliwych do ujęcia w schematach, drutowaty, zaplątujący wszystkie wartości rybne i ucieczkowe w więcierzach czaszek –

Kant, pomyślał, manufakturzysta od złotych podziałów, wielki zakręcacz materii, balansista w związku – przepychający się – na drogach systemowych – triumfalnych wobec kosmosu.

Kant, pomyślał, wygodna sytuacja, gabinecik uczonego, osiemnastowieczna sylwetka wycięta czarnego papieru, niebo gwiaździste nad żabotem – osiadający kontynent, rosół ze szczurzych ogonów, które sondują wrak, z głową do przodu – pobieżnie – transatlantycka”.

Przyznaję, że trudno tu o komentarz, może tylko skromnie dodam, że też mam gabinecik.

Do poczytania:
Gottfried Benn: Mózgi i inne nowele. Przeł. Sława Lisiecka. Wyd. PIW. Warszawa 2011 

środa, 19 października 2011

O urabianiu młodzieży

W literackich i filmowych obrazach szkoły, nauczyciel występuje najczęściej jako manipulant albo wyzwoliciel. Nauczyciel-manipulant to funkcjonariusz opresyjnego szkolnego systemu, wtłaczającego każdy przejaw indywidualności, jaki zauważa u nieszczęsnych dziatek, w ujednolicające je wszechaspektowo formy. Często w takim ujęciu szkoła jest metaforą systemu totalitarnego, a nauczyciel – uosobionym dyktatorem.
Tu wszystkim zapewne staje przed oczami – poniekąd słusznie – użytkownik najsłynniejszej chyba maszynki do mięsa na świecie:


Z kolei nauczyciel-wyzwoliciel – oto niemal niedościgłe uczniowskie marzenie. On to sprzeciwia się opresyjnemu systemowi, stając się prawdziwym duchowym przewodnikiem swych uczniów. Niczym John Keating z filmu Petera Weira walczy o każdą uczniowską duszyczkę i broni każdego przejawu indywidualności.


Jean Brodie nie daje się postawić ani w pierwszym ani w drugim szeregu. A może raczej: zdaje się łączyć w sobie te dwie, pozornie wykluczające się role.
Panna Brodie-wyzwolicielka sprzeciwia się metodom nauczania dominującym w edynburskiej szkole dla dziewcząt, w której pracuje i stara się być przewodniczką duchową wybranych uczennic, które zaprasza do domu i teatru. Odkrywa przed nimi świat baletu i nieznanych im wcześniej dzielnic Edynburga. Zwierza im się z przeżywanych miłosnych przygód, opowiada o podróżach i swoich fascynacjach – sztuką, kulturą, wybitnymi kobietami.
Powtarza im niemal nieustannie, że są jej powołaniem, a ona poświęca im najlepszy czas swojego życia – jego pełnię.
I tu wkracza na scenę Brodie-manipulatorka. Intrygantka, wpajająca dziewczętom ze swego „stadka” zasady, dzięki którym zyskuje ich zachwyt i lojalność na lata. Narzucająca im role, które mają odgrywać w swojej grupie. Wymuszająca spotkania i rozmowy, na które jej wychowanki nie mają ochoty.
Nie bez znaczenia jest oczywiście fakt, że powieść Muriel Spark, której bohaterką jest Jean Brodie, rozgrywa się w latach trzydziestych. Sama zaś Brodie, po kolejnych podróżach wakacyjnych wraca z coraz to większym zachwytem nad porządkiem, jaki panuje we Włoszech i w Niemczech.
I tu historia zatacza koło – bo znów docieramy do metafory totalitaryzmu – czas zatem kończyć tę krótka medytację nad ciężkim nauczycielskim losem.

Do poczytania:
Muriel Spark, Pełnia życia panny Brodie, tłum. Zofia Uhrynowska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1972.

Do obejrzenia:
Stowarzyszenie umarłych poetów (1989, reż. Peter Weir);
Pink Floyd The Wall (1979, reż. Alan Parker).

niedziela, 16 października 2011

Animal philosophicus

 Wydaje się, że filozof powinien rozumieć przynajmniej samego siebie. Wydaje się, że filozof każdą swą tezę powinien uzasadnić.  Wydaje się, że filozofują tylko ludzie i sowy o zmierzchu. W opinii czcigodnego prof. Ptaszora w rzeczywistości (leśnej) bywa jednak inaczej. Niech zaświadczą o tym poniższe fragmenty  zaczerpnięte z Bajek Oscara Wilde’a.
 „Wcale nie mam ochoty przestać mówić tylko dlatego, że nikt mnie słucha. Lubię przysłuchiwać się sobie samej. To jedna z największych mych przyjemności. Nieraz prowadzę z sobą długie rozmowy i bywam często tak wymowna, że nie rozumiem ani jednego słowa z tego, co mówię.
- W takim razie powinna byś właściwie wykładać filozofię – rzekła ważka”.
I drugi z cytatów:
 „Co do mnie – powiedział dzięcioł, urodzony filozof – to tyle dbam o wyjaśnienie, co pies o piątą nogę. Tak jest, jak jest …”.

urodzony filozof

Do poczytania:
Oscar Wilde: Bajki. Przeł. M. Feldmanowa, E. Berberyusz, Wł. Lewik. Wyd. Polskie Towarzystwo Wyd. Książek. Warszawa 1957.

sobota, 15 października 2011

Skarb Priama

Czy wykopany przez Henryka Schliemanna na wzgórzu Hisarlik skarb, obejmujący prawie  dziewięć tysięcy przedmiotów ze złota i srebra, to rzeczywiście mityczne klejnoty trojańskiego władcy Priama?
Czy wspaniała biżuteria, puchary i misy pochodzą z obleganego przez dziewięć lat miasta, opisanego w Homeryckiej Iliadzie?
A może to tylko – jak sądzą niektórzy – falsyfikaty, sporządzone przez Schliemanna, wybitnego samouka, poliglotę, władającego osiemnastoma językami, ekscentrycznego milionera od dzieciństwa marzącego o odkryciu Troi?
Wszystkie te wątpliwości, Henryk Schliemann zbyłby pewnie krótkim „Musisz wierzyć!” (i wiązanką wielojęzycznych przekleństw). A jego żona – Zofia Schliemann – rzuciłaby zapewne groźne spojrzenie, pokazujące tym, którzy ośmielają się wątpić w odkrycia jej męża (w których brała czynny udział!) gdzie ich miejsce.

Sofidion Schliemann w klejnotach
odnalezionych  na wzgórzu Hisarlik

Do poczytania:
Irving Stone: Grecki skarb. Powieść biograficzna o Henryku i Zofii Schliemannach. Tłum. Jędrzej Polak, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2008.

środa, 5 października 2011

O potworze-smutasie

Dziś znów o potworach. Tym razem o jednym takim płaczku, który zamieszkuje tylko lasy choinowe w Pensylwanii. Straszny z niego mruk i smutas, nic tylko płacze i płacze. Niestety, ma to dla niego przykre konsekwencje, ponieważ jest łatwym celem dla myśliwych. Ponadto, kiedy chodzi zostawia za sobą ślady - łzy. Zdarzyło się, że jakiś przygłupi farmer upolował Squonka. Kiedy jednak otworzył worek ze zdobyczą, ujrzał tam jedynie łzy i bąbelki. Profesor Ptaszor opowiadał, że słyszał kiedyś śmiech Squonka. Nikt jednak nie daje wiary słowom uczonego.

Squonk i myśliwy (fragment okładki Genesis)
Wielu fanów płakało także po odejściu Petera Gabriela z Genesis. Miałem wówczas dwa lata i raczej nie sądzę, bym wsłuchiwał się wówczas w rocka progresywnego. Wiele lat później – i to już pamiętam – podobnie było z Fishem i Marillion. Z czasem okazało się jednak, że można i bez charyzmatycznego lidera. Moim zdaniem przez chwilę było nawet dużo lepiej. Zarówno „A Trick of the Tail” (1976), jak i „Wind and Wuthering” (1976) to absolutne perełki. I właśnie na pierwszej płycie znajduje się utwór o tajemniczym tytule „Squonk”. Fajna piosenka o najnieszczęśliwszym ze wszystkich zwierząt. Dużo tych smutków więc czas kończyć. 


Do poczytania:
J.L. Borges: Księga istot zmyślonych. Przeł. Zofia Chądzyńska. Wyd. Prószyński i S-ka. Warszawa 2000 (sam autor wykorzystał książkę Williama T. Coxa Fearsome Creatures of the Lumberwoods, With a Few Desert and Mountain Beasts, 1910).


Do posłuchania:

Genesis: "A Trick of the Tail" (1976)