niedziela, 31 lipca 2011

Lekarstwo na zabójstwo

„Słońce było miażdżące” (Albert Camus)

Czas na drugą część z cyklu muzyka i literatura. Ponownie jesteśmy w latach 70. ubiegłego wieku, epoce punk rocka i nowej fali. 4 grudnia 1978 roku w programie Johna Peela zadebiutował zespół The Cure. Jedną z piosenek, którą wówczas wykonali była „Killing an Arab”.  Również ten utwór wybrał zespół na swój pierwszy singiel.



Tekst inspirowany był opowiadaniem Alberta Camusa Obcy (1942), przede wszystkim sceną zabójstwa na plaży. Przypomnę tylko, że główny bohater (Arthur Meursault) zabija na plaży Araba. Tak kończy się interesująca nas część Obcego: „I właśnie wtedy wszystko się zakołysało. Morze przyniosło gorący, ciężki podmuch. Wydawało mi się, że niebo pękło wzdłuż i wszerz, by lunąć ogniem. Cała moja istota sprężyła się, zacisnąłem rękę na rewolwerze. Spust ustąpił, dotknąłem gładkiej wypukłości kolby i właśnie wtedy, w tym trzasku suchym i zarazem ogłuszającym, wszystko się zaczęło. Strząsnąłem pot i słońce. Zrozumiałem, że zburzyłem równowagę dnia, niezwykłą ciszę plaży, na której byłem szczęśliwy. Więc strzeliłem jeszcze cztery razy do bezwładnego ciała, kule zagłębiały się w nim niedostrzegalnie. I były to jak gdyby cztery krótkie uderzenia, którymi zastukałem do wrót nieszczęścia”.
Smith zrobił z tego całkiem zgrabny tekst, do tego doszła prosta, nieco orientalna muzyka. Pisząc ten numer w wieku 16 lat, zapewne nie przypuszczał, że spowoduje on tyle zamieszania. Kiedy zespół grał utwór w klubach Crawley, nic nie zapowiadało kłopotów. Cokolwiek wybiorę/zawsze oznacza to samo/absolutnie nic – śpiewał Smith.

Zespół stał się popularny i zaraz pojawiły się protesty. Protestowali Arabowie, gdyż ich zdaniem piosenka nawołuje do morderstw. Swój sprzeciw zgłaszały różnego rodzaju organizacje, nawoływano do cenzury i zaprzestania grania utworu. Naturalnie, znalazło się kilku półgłówków, którzy brali utwór dosłownie. Kiedy zespół wydał zestaw singli „Standing On A Beach” (1986) w USA, powróciła kwestia rasizmu i nawoływania do przemocy. Zaproponowano nawet jakieś nalepki z ostrzeżeniem na płycie. Jaka szkoda, że nie dołączano do CD opowiadania Camusa. Na nic tłumaczenie Smitha, że nie chodzi wcale o Arabów, ale o kondycje ludzkiej egzystencji. Jestem żywy/Jestem martwy/Jestem obcy/Zabijając Araba.


Do poczytania
Albert Camus: Obcy. Przeł. Maria Zenowicz. Wyd. Krąg. Warszawa 1991.
Do posłuchania:
The Cure: Boys don’t cry (pierwsza płyta zespołu w Ameryce, 1980)

piątek, 29 lipca 2011

Szczęście


„To była najszczęśliwsza chwila w moim życiu, a ja nawet o tym nie wiedziałem”.
Od tego zdania rozpoczyna się opowiedziana na ponad siedmiuset stronach historia nieszczęśliwej miłości (tyle tylko powiedzmy, by nie zdradzać zakończenia), przeżywanej w realiach Turcji lat siedemdziesiątych. Historię tę opisał – a właściwie, chcąc utrzymać się w konwencji tej powieści, należałoby użyć słowa: spisał – Orhan Pamuk w książce zatytułowanej Muzeum niewinności.
Szczegółowo pokazane tło obyczajowe jest tu bardzo ważne, bo w znaczący sposób determinuje dzieje niezwykłego, trwającego latami uczucia. Bohaterowie – Kemal i Füsun – tkwią w ograniczeniach konwencji kulturowych, wymagań rodzin, zwyczajów kultywowanych przez wszystkich wokół. W tym świecie, który stawia przed młodymi kochankami niemal same trudności, wyrazem miłości stają się odwiedziny na wspólnym (w gronie całej, kilkuosobowej rodziny) oglądaniu telewizji, spojrzenia, małe figurki dawane w prezencie matce wybranki.
Książka, mimo że składa się z drobiazgowych opisów (przedmiotów, spojrzeń, uczuć, powtarzających się wieczorów), jest niesamowicie wciągająca. Poznajemy wszystkie szczegóły całej palety uczuć zaistniałych między Füsun a Kemalem, wszystkie kolejne trudności – zarówno emocjonalne, jak i kulturowe, które stają im na drodze. Kibicujemy ich uczuciu, współczujemy, potępiamy niektóre z ich wyborów, a wreszcie – staramy się zrozumieć. Dzięki kunsztowi autora stają się dla nas ludźmi z krwi i kości, a historia, choć egzotyczna z perspektywy naszego świata, absolutnie realna.
Z wielu powodów warto sięgnąć po tę powieść. Niektóre z nich wskazałam powyżej. Dzięki Muzeum niewinności można także przekonać się, jak wiele wolności w wyrażaniu uczuć i realizowaniu siebie mamy we współczesnej zachodniej rzeczywistości.
A także – i tu zacytuję (niczego nie zdradzając) ostatnie zdanie powieści – jak to możliwe, że Kemal, po wielu latach niespełnionego uczucia wypowie następujące słowa:
„Wszyscy powinni wiedzieć, że miałem bardzo szczęśliwe życie”.

Orhan Pamuk, Muzeum niewinności, tłum. Anna Akbike Sulimowicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

wtorek, 26 lipca 2011

Sztuka kamuflażu


Na fotografii zrobionej w 1977 roku Cioran, Ionesco i Eliade stoją na paryskim Place du Furstenberg i prowadzą ożywioną dyskusję. Nie wiadomo o czym rozmawiali. Może jakieś ploteczki prosto z Akademii Francuskiej, której Ionesco był członkiem bądź o kolejnej nieprzespanej nocy Ciorana? A może o czasach młodości, faszystowskiej Rumunii i fascynacji kapitanem Codreanu?

W to ostatnie należy wątpić, gdyż byli mistrzami – zwłaszcza Eliade i Cioran – w zapominaniu swej przeszłości. Konieczna była zatem mała poprawka do ich niewątpliwie sławnych żywotów. Uczyniła to Alexandra Laignel-Lavastine. Jej książka to – w moim przekonaniu – idealne połączenie naukowej biografii oraz pasjonującego eseju historycznego. Książka wciąga, pod jednym wszakże warunkiem: że czytelnikowi znani są jej bohaterowie. A są nimi: Mircea Eliade – jeden z największych religioznawców w XX wieku, Eugene Ionesco – pisarz, jeden z twórców teatru absurdu, Emil Cioran, filozof, uważany za jednego z największych frankofońskich eseistów. Otrzymujemy niezwykłe biografie intelektualne, historie pełne dramatów, uznania, ale także zakłamania i nienawiści.




Należ wyraźnie zaznaczyć, że Ionesco bardzo wcześnie znalazł się w opozycji do nacjonalistycznych poglądów Eliadego i Ciorana. Przerażała go sytuacja w faszystowskiej Rumunii. Jego winą będzie jedynie to, że podczas wojny zostanie sumiennym urzędnikiem w Vichy. Powojenna droga autora Nosorożca zasługuje jednak na szacunek.

Autorka nie odwołała się do łatwego chwytu reductio ad Hitlerium, lecz próbuje wykazać złożoność kwestii. Nie ma mowy o niewinnej przygodzie z faszyzmem młodych bukaresztańskich intelektualistów. Bez wątpienia w filozofii Eliadego i Ciorana odnajdziemy aspekty nacjonalistyczne, antydemokratyczne i antysemickie. Niestety, dotyczy to także ich powojennej działalności naukowej. To jest zresztą kwestia problematyczna, być może autorka idzie tu za daleko.

Przekonujące (obciążające) są natomiast fakty, które łączą ich z Żelazną Gwardią. Była to jedna z najbardziej zbrodniczych organizacji politycznych. Działająca w latach 1930–41, przesiąknięta antysemityzmem, faszyzmem i mistycyzmem, odpowiedzialna za liczne morderstwa i pogromy. Eliade i Cioran nie tylko byli sympatykami Żelaznej Gwardii, ale – zapatrzeni w swego faszyzującego idola Codreanu – dostarczali jej także intelektualnego wsparcia. Swą fascynację legionową wiązali z wizją nowej Rumunii: chrześcijańskiej i narodowej.

Podobnie, jak miało to miejsce w przypadku Heideggera, zabrakło przyznania się do winy. W zamian otrzymujemy półprawdy, skuteczny kamuflaż, bardzo często kłamstwa, na przykład gdy Gershom Scholem pytał Eliadego o plotki na temat jego politycznego zaangażowania. „To oszczerstwa” – odpowie mu Eliade. Wiara w to, że archiwalny kurz przykryje kompromitujące dokumenty była daremna. Choć trzeba było długo czekać.

Do poczytania:
Alexandra Laignel-Lavastine: Cioran, Eliade, Ionesco: o zapominaniu faszyzmu. Trzech intelektualistów rumuńskich w dziejowej zawierusze. Przeł. I. Kania. Wyd. Universitas. Kraków 2010.

piątek, 22 lipca 2011

Kilka kobiet w różnym wieku

Tytuł dzisiejszego wpisu jest parafrazą tytułu słynnego filmu dokumentalnego Krzysztofa Kieślowskiego – Siedem kobiet w różnym wieku (1978).
W trakcie tego krótkiego, piętnastominutowego filmu oglądamy kolejne sekwencje (każda oznaczona jest nazwą kolejnego dnia tygodnia). Główną bohaterką każdej z nich jest baletnica – od małej adeptki szkoły baletowej, uczącej się pierwszych pas, przez coraz starsze tancerki: jedne – trenujące w nieskończoność skomplikowane układy, inne – czekające na decyzje co do ról, jakie mają zatańczyć w przygotowywanym przedstawieniu (wśród nich jedna to gwiazda zespołu tanecznego u apogeum swoich możliwości, kolejna zaś, starsza, której szczyt kariery już minął – czeka beznamiętnie na przydział jednej z ról dalekiego planu). Ostatnia sekwencja filmu jest swoistym powtórzeniem pierwszej. Znów jesteśmy w szkółce baletowej, ale tym razem w główną bohaterką nie jest mała tancerka, ale jej nauczycielka. I tak życie zatacza krąg.








To oczywiście nie jest film o balecie (choć można go tak odczytywać – jako zobrazowaną refleksję nad relacją artysta-sztuka czy nad granicami poświęcenia dla sztuki), ale o dorastaniu, starzeniu się, o przemijaniu. O nauce, pracy i wyzwaniach, które towarzyszą każdemu człowiekowi przez całe życie. Każda z sekwencji filmu jest metaforą jednego z etapów życia. Historia każdej z siedmiu pokazanych przez Kieślowskiego kobiet składa się na nieunikniony los jednej kobiety.


Podobny zabieg formalny zastosowała także Margaret Atwood w książce Moralny nieład. Książka składa się z jedenastu opowiadań, w których poznajemy różne (wcielenia) kobiety – w różnym wieku.
Z notki na obwolucie dowiadujemy się, że opowiadania te mają charakter autobiograficzny. Rzeczywiście wiele jest tu wątków wyraźnie zbieżnych z biografią autorki. To jednak w tym przypadku w zasadzie nie ma znaczenia.
Nie zgłębiając zbytnio poglądów Atwood na to, czy pisarz powinien przekuwać własne doświadczenia w teksty literackie, z całą pewnością można stwierdzić, że Moralny nieład jest ciekawą próbą spojrzenia na życie kobiety z rozmaitych perspektyw – w każdym opowiadaniu z innej. Wszystkie historie są opowiedziane w stylu, którego można spodziewać się po Atwood: dowcipnie, lekko ironicznie i z feministycznym zacięciem.
Bohaterką książki jest Nell. Czytamy więc między innymi o Nell jako: licealistce przerażonej zbliżającym się końcowym egzaminem, przeżywającej jednocześnie miłosne rozczarowanie, jedenastolatce dziergającej na drutach wyprawkę dla swojej mającej się wkrótce urodzić siostry, żonie, nieco ironicznie patrzącej na swoje codzienne życie po wielu latach małżeństwa, trzydziestoparoletniej kochance – niepewnej przyszłości i godzącej się na niezadowalający ją model życia, młodej, stale podróżującej i zmieniającej pracę samotniczce, córce chorujących i starzejących się rodziców. Śledzimy relacje Nell z bliskimi jej osobami – między innymi z matką, siostrą, kochankiem i mężem (a także jego pierwszą żoną i synami). Towarzyszymy jej w momentach błogiego zadowolenia, ale także obaw i pragnień, które wydają się nie do spełnienia.
Inaczej niż Kieślowski, Atwood nie układa poszczególnych historii chronologicznie. Opowieści o kobietach w różnym wieku są przemieszane, jak wspomnienia, które mają swoje miejsca gdzieś w zakamarkach pamięci i pojawiają się czasami, wywołane jakimś pozornie nie związanym z nimi zdarzeniem.
Nie ma znaczenia, czy to opowiadania autobiograficzne. Bo one, tak jak poszczególne sekwencje filmu Siedem kobiet w różnym wieku, składają się na jeden wspólny los, którego przemijanie jest nieuniknionym przeznaczeniem. Wszak, jak stwierdza Nell: „W końcu wszyscy staniemy się jakimiś historiami”.

Do obejrzenia i poczytania:
Siedem kobiet różnym wieku, reż. K. Kieślowski (1978, niedawno wydane przez Polskie Wydawnictwa Audiowizualne w serii DVD "Polska Szkoła Dokumentu).

Margaret Atwood, Moralny nieład, tłum. Zofia Uhrynowska-Hanasz, wyd. Znak, Kraków 2008.

niedziela, 17 lipca 2011

Dwoje oczu Spinozy

Kawał swego życia spędził Kołakowski nad Spinozą. A był to nieprzeciętny łeb – jeden i drugi.

Jeremi Przybora: Mambo Spinoza

(fragment)

Spinoza –
nie imię to dziewczyny!
Spinoza –
to nie z importu lek!
Spinoza –
nie nazwa to rośliny,
to był filozof wzięty!
Nieprzeciętny
łeb!



I jeszcze coś na drugie oko.

J.L. Borges: Spinoza

Pergaminowo przeźroczyste dłonie Żyda
szlifują w półmroku kształty;
schodzące popołudnie jest z lęku i zimna.
(Popołudnia wszystkie są jednakie).
Dłonie i dookolna przestrzeń o barwie hiacyntu,
co w zmierzchu z wolna blednie na krańcach Getta,
prawie nie istnieją dla cichego człowieka
śniącego sen przejrzystego labiryntu.
Nie niepokoi go, nie mąci zmysłów fama,
ten odblask snów w śnie innego zwierciadła
ani zuchwałe amory młodych dam.
Pracuje, wolny od mitu i metafory,
nad mozolnym kryształem: nieskończonym
atlasem Tego, które jest ze wszystkich Jego gwiazd.

Przeł. Edward Stachura 

M. in. w: J.L. Borges: Nowa antologia osobista. Przeł. A. Sobol-Jurczykowski, E. Stachura, S. Zembrzuski. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2006. 

Znajomi filozofa

Dziś mija druga rocznica śmierci Leszka Kołakowskiego. Chciałabym z tej okazji zwrócić uwagę na ciekawą pozycję, zbierającą różne jego teksty (a raczej tekściki – jak chciałoby się powiedzieć, zwracając uwagę na ich najczęściej krótką formę) z różnych czasów. Wspomnienia o tych, którzy odeszli, notatki, mowy wygłoszone przy różnych okazjach, wywiad prasowy a nawet ekspertyza sądowa (sic!) składają się na ciekawy zbiorek, zatytułowany Wśród znajomych.
W przygotowanym przez Zbigniewa Mentzla zbiorze, odnajdujemy to, czego nie znajdziemy w żadnej innej książce Kołakowskiego – wątki autobiograficzne, którymi przetyka na przykład wspomnienie o Marii Ossowskiej, mowę wygłoszoną podczas uroczystości nadania mu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Łódzkiego czy artykuł poświęcony projektowi Centrum Wypędzonych, mającemu powstać w Berlinie.
Szczególnie ciekawy jest wywiad, którego Kołakowski udzielił Jerzemu Turowiczowi w 1989 roku. Odpowiada w nim na pytania o życie poza granicami Polski, o stosunek do chrześcijaństwa, o ocenę współczesnej kultury. Ocenia – patrząc nań z dystansu – swój dorobek intelektualny, analizuje ewolucję swojego stosunku do marksizmu.
Książka – absolutnie dla wszystkich.


Leszek Kołakowski, Wśród znajomych. O różnych ludziach mądrych, zacnych, interesujących i o tym, jak czasy swoje urabiali. Wybór i posłowie Zbigniew Mentzel, wyd. Znak, Kraków 2004.

piątek, 15 lipca 2011

Hommes-livres

„451° Fahrenheita – to temperatura, w której papier zaczyna się tlić i palić…” (Ray Bradbury)

Nie jest to całkiem zgodne z prawdą, gdyż papier do spalenia potrzebuje dwukrotnie wyższej temperatury. Bradbury zapytał jakiegoś strażaka – a ten odpowiedział, że wystarczy 451 stopni F. I tak zostało.
Zapewne i François Truffaut nie przeprowadził eksperymentu, chociaż na planie filmowym spalił niemałą kolekcję swych książek. Skądinąd podejrzewam, że mistrz Nowej Fali oraz Jean-Louis Richard (współscenarzysta) nie bardzo znali się na skali Fahrenheita.



Kiedy oglądam film Truffaut, zawsze wypatruję tytułów palonych książek. A jest czego wyszukiwać. Jeżeli ktoś lubi czytać książki według założonego z góry klucza, to ma gotowe kryterium, np. w wakacje czytam książki spalone w filmie (lub – jak ma nieco mniej czasu – książce) 451° Fahrenheita. A i filozofowie znajdą tam coś dla siebie. Strażacy palą książki m.in. Platona, Arystotelesa i Nietzschego. Ciekawa jest jednak argumentacja, jaką przytacza Kapitan w rozmowie z głównym bohaterem Montagiem.
Książki filozoficzne wprowadzają jedynie chaos w życie człowieka. Żadna książka nie zgadza się z drugą. Wszyscy myśliciele uważają się za najważniejszych. „Jeżeli nie zgadzasz się z tym, co myślę – jesteś idiotą”. Każdy wrzeszczy by zagłuszyć drugiego. W jednym stuleciu człowiek jest pozbawiony wolnej woli, w następnym już wolny. Czy Etyka nikomachejska pomaga człowiekowi w osiągnięciu szczęścia? Bynajmniej. „Każdy kto ją przeczytał na pewno wierzy, że jest lepszy od tych wszystkich, którzy jej nie czytali”.
Fragment ten zawsze bawi moich studentów. Ciekawe dlaczego? Może uważają, że coś jest na rzeczy. Na szczęście ich jedynym sprzeciwem wobec książek jest zaprzestanie czytania.

                                            Duma i uprzedzenie (Jane Austen)


Kiedy Montag ucieknie z miasta, dotrze do ludzi-książek. Ludzi, którzy ucząc się ich na pamięć, sami stają się książkami. Rozważania o kwestii żydowskiej Sartre’a to sympatyczna pieguska. Książę Machiavellego ma nieco zniszczoną okładkę. Czy chciałby pan któregoś dnia przeczytać Państwo Platona? Jeżeli tak, jestem do dyspozycji. Istnieje również wioska Maryland, zamieszkana przez dwudziestu siedmiu mieszkańców, która jest kompletnym wydaniem esejów Bertranda Russella. W taki oto sposób „hommes-livres” stają się „hommes libres”.

Do poczytania:
Ray Bradbury: 451° Fahrenheita (różne wydania).
Do pooglądania:
451° Fahrenheita. Reż. F. Truffaut (1966).

czwartek, 14 lipca 2011

Być humanistą w trudnych czasach



Dziś parę słów o opublikowanej w zeszłym roku autobiografii wybitnego badacza literatury Michała Głowińskiego. Kręgi obcości – bo taki tytuł nosi ta obszerna autobiograficzna opowieść – to szczera (choć nie bezwzględnie, co jednak trudno mieć Autorowi za złe) i świetnie napisana rzecz, którą czyta sie niemal jednym tchem.
Najpierw poznajemy małego Michała, jego rodzinę, kolegów, szkołę, przedwojenne wizyty w zoo i marzenia, by przejechać się Luxtorpedą. Po krótkim epizodzie szczęśliwego dzieciństwa – Głowiński stwierdza: i tak byłem szczęściarzem, że je miałem – następują bardzo ciężkie lata wojny. Wraz z nią przychodzi mieszkanie w gettcie, po ucieczce z getta ukrywanie się po aryjskiej stronie, jeszcze później umożliwiająca przetrwanie tułaczka po sierocińcach. Po wojnie natomiast – wraz z nowym ustrojem – przychodzą kolejne trudności. Poznajemy je wraz z kolejami losów Bohatera: chodzącego do kolejnych szkół, studiującego w czasach stalinizmu, pracującego naukowo, publikującego, wyjeżdżającego na stypendia, „załatwiającego” mieszkanie. Ta część książki była dla mnie szczególnie zajmująca, bo dzięki wspomnieniom Głowińskiego mogłam zderzyć moje dzisiejsze doświadczenia z pracy w instytucji naukowej z tym, z czym zmierzyć musiał się humanista w trudnych czasach PRL.
W trakcie lektury poznajemy tytułowe „kręgi obcości”, które skazywały Głowińskiego na wyobcowanie. Przede wszystkim chodzi o żydowskie pochodzenie i homoseksualizm, choć można tu także dodać utrudniającą życie klaustrofobię – naznaczające i determinujące sposób życia.
Polecam gorąco tę pozycję. A na zachętę – wywiad z Michałem Głowińskim dla Dużego Formatu Gazety Wyborczej. I jeszcze – jako że książka jest nominowana do Nagrody NIKE 2011 – krótka wypowiedź Autora związana z tą nominacją.

Michał Głowiński, Kręgi obcości. Opowieść autobiograficzna, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Życie jest snem

„Któż może powiedzieć, czy to, co widzimy otwartymi oczami, nie jest skrzywione, i odwrotnie, czy to, co jest tutaj zapisane, nie jest prawdziwym obliczem rzeczy?”*

Pytanie o symbolikę snów stawiane jest od zarania ludzkości, usiłującej różne sposoby wskazać znaczenie irracjonalnych obrazów i historii pojawiających się w naszej świadomości w czasie snu. Co znaczą całe historie a co poszczególne wyśnione obrazy? Do rozszyfrowania sensu snów i ustalenia relacji rzeczywistość-sen służyć mają zarówno przepastne senniki, jak i liczne księgi tworzone na przykład na gruncie wszelkich nurtów psychoanalizy.
Metafora życia jako snu pojawia się bardzo często w sztuce, oniryczne wątki przenikają niezliczoną ilość tekstów – zarówno poetyckich, jak i prozatorskich. Po ten częsty literacki motyw sięgnął między innymi albański pisarz Ismail Kadare w opublikowanej po raz pierwszy w 1981 roku powieści „Pałac snów”.


Od pierwszych stron książki poznajemy historię Mark-Alema, należącego do wpływowego albańskiego rodu. Otrzymuje on wymarzoną pracę w Tabir Saraju – Pałacu Snów, najbardziej tajemniczym z urzędów. W tej niezwykle rozbudowanej instytucji bada się sny mieszkańców całego kraju, by dzięki żmudnej pracy kopistów, selekcjonerów i interpretatorów snów odnaleźć Arcysen zapowiadający zdarzenia ważne dla narodu i – przede wszystkim – dla jego władców. Na początku pracy Mark-Alem jest pełen zapału, przejęty swym odpowiedzialnym zadaniem i zachwycony prestiżem urzędu, który przyszło mu sprawować. Na kolejnych stronach obserwujemy jak powoli traci złudzenia, by uświadomić sobie czemu tak naprawdę służą działania Pałacu Snów. A w końcu sam boleśnie ich doświadcza.
Powieść Kadarego to czytelna alegoria totalitaryzmu, pokazująca państwo dążące do całkowitego zapanowania nad umysłami obywateli. Jak stwierdza jeden z bohaterów książki, oparcie politycznych działań na interpretacji snów ma głęboki sens – mamy wszak do czynienia z alogicznym światem. Irracjonalne przesłanki są w nim zatem najcenniejsze.

* Cyt. z książki: Ismail Kadare, Pałac snów, tłum. Dorota Horodyska, wyd. Znak, Kraków 2006.

sobota, 2 lipca 2011

Mishima i Dusiciele

Dziś o literaturze i muzyce. Proszę się jednak nie obawiać, nie będzie mowy o poezji śpiewanej. Raczej coś z okolic punk rocka. Ale od początku.

25 listopada 1970 roku znakomity japoński pisarz Yukio Mishima, wraz ze swymi towarzyszami z organizacji Stowarzyszenie Tarczy, siłą opanował kwaterę wojsk samoobrony. Jego celem było nakłonienie młodych żołnierzy do buntu. Wyszedł na balkon i rozpoczął przemowę w obronie Cesarstwa, skierowaną również przeciw wprowadzanej wówczas konstytucji. Część żołnierzy potraktowała go jak wariata, inna zupełnie nie słyszała co mówił, gdyż helikoptery krążące nad budynkiem skutecznie zagłuszyły słowa Mishimy. Na koniec wykrzyczał „Niech żyje Cesarz!”. Wróciwszy do pokoju powiedział „Cholera, chyba nie słyszeli co mówiłem”, po czym – zgodnie z bushidō – popełnił seppuku. Kolejny raz zaszokował Japończyków.

W 1978 roku brytyjski zespół The Stranglers wydał płytę „Black and White”. Była to już trzecia płyta zespołu kierowanego przez awanturnika Hugha Cornwella oraz awanturnika-karateki Jean-Jacquesa Burnela. „Black and White” nie jest płytą tak prostą i surową jak poprzednie dokonania zespołu. Mamy tu trochę eksperymentów, więcej klawiszy a nade wszystko ta gitara basowa JJa.

Chłopcy lubili zrobić demolkę na scenie, ale potrafili również zaskoczyć intrygującym odniesieniem w tekstach. Na albumie znajdujemy utwór „Death and Night and Blood”. Jest to hołd Burnela złożony Mishimie. Tytuł „Śmierć i noc i krew” zapożyczono z opowiadania „Wyznania maski” (1949). Tekstu, od którego rozpoczeła się wielka sława japońskiego pisarza. Mishima fascynował go nie tylko jako pisarz, ale także jako, wyznający kult pięknej śmierci, współczesny samuraj („młoda śmierć jest dobra”), „faszyzujący” tradycjonalista („umrzemy, jeśli nie znajdziemy lepszej miłości”) oraz zafascynowany swym ciałem – homoseksualista („siła mojego ciała jest moją siłą”).

Do poczytania:
Yukio Mishima: Zimny płomień. Przeł. Henryk Lipszyc. Wyd. Świat Książki. 2008.
Do posłuchania:
The Stranglers: Black and White (1978).
Do pooglądania:
Mishima. Życie w czterech rozdziałach. Reż. Paul Schrader, 1985 (film taki sobie, choć zrobiony przez nie lada fachowca, scenarzystę m.in. „Taksówkarza” oraz „Wściekłego byka”). 

piątek, 1 lipca 2011

Czasem słońce, czasem...

... leje jak z cebra, całkiem jak dzisiaj. Lipiec przywitał nas niemal listopadową pogodą. A wiadomo, że w czasie deszczu nudzą się i narzekają nie tylko dzieci. Co zatem począć w deszczowy, ponury, zasnuty chmurami, letni dzień?
Można spróbować o tym z kimś pogadać. Deszcz to jak wiadomo wdzięczny temat konwersacji, o czym przekonuje nas Creedence Clearwater Revival.
Nie wszyscy jednak mają w czasie deszczu chęć na kurtuazyjne pogawędki o pogodzie, na przykład niskociśnieniowcy mogą chcieć spędzić deszczowy dzień wyłącznie towarzystwie swojego bólu głowy. Wtedy dobrze próbować wmówić sobie, że when it rains and shines it's just a state of mind...
Co jeśli i to nie poprawia humoru? Ciocia Dobra Rada sugeruje, by przyrządzić dużą ilość gorącej czekolady (w ulubionym kubku!), włączyć DVD i obejrzeć jakiś dobry, krzepiący na duszy film. Na przykład o tym, co można odnaleźć w czasie ulewy, albo jakim krokiem najlepiej omijać kałuże.
Całkowitą ostatecznością, grożącą jednak pogrążeniem się w smętnym nastroju, jest owinięcie się ciepłym kocem i wsłuchanie się w posępne tony całkiem innej Deszczowej Piosenki...