niedziela, 26 czerwca 2011

Filozof na okładce

1 czerwca 1965 roku ukazała się płyta The Beatles „Sgt. Pepper’s Lonley Hearts Club Band”. Rzecz absolutnie mistrzowska. Pod każdym względem – również wizualnym.  Projekt okładki powierzono Peterowi Blake’owi. Zwrócił się on do każdego z członków zespołu o przygotowanie listy dwunastu najważniejszych postaci XX wieku. Tak powstał nieco dziwaczny zestaw osobowości (odrzucono Hitlera i Chrystusa). Wszystko w stylu pop-artu. Zadziwia jednak brak króla rock’n’rolla. Dlaczego brakowało Elvisa? Historia jest banalna.

Lennon nie znosił miłego gwiazdora, który śpiewał do basseta, śmiesznego aktora, złoto-zółtego kowboja popierającego amerykańską inwazję w Wietnamie. Wcześniej, przed wojskiem, kiedy w obcisłych jeansach śpiewał „That’s All Right Mama” był wielki. Potem tylko śmieszny. King z kolei uważał Lennona za narkomana, który deprawuje amerykańską młodzież. „Lennon? – warknął ze złością Elvis, wybuchając nagłym gniewem. Powinieneś wymawiać raczej jak L-e-n-i-n”. Oglądając okładkę sierżanta Pieprza dostrzegł tam Karola Marksa. Tak oto, Elvis znalazł oficjalne potwierdzenie komunistycznych i antyamerykańskich skłonności czwórki z Liverpoolu.



Do poczytania:
Chris Hutchins, Peter Thompson: Elvis i Lennon. Dzieje nienawiści. Przeł. E. Batura. Wyd. ALFA. Warszawa 1999.

Do posłuchania:
The Beatles: Sgt. Pepper’s Lonley Hearts Club Band (1965)
Elvis Presley: That's All Right (Mama) (1954)

sobota, 25 czerwca 2011

Pisarz też bloger:)

Co robi pisarka lub pisarz, kiedy nie pisze książek?
Na przykład... bloguje!
A na blogu: poleca książki o ptakach, radzi, co podarować na Boże Narodzenie, opisuje perypetie związane z podpisywaniem rozmaitych petycji... i dużo, dużo więcej. Do tego zamieszcza sporo zdjęć, robionych przy różnych okazjach. Niektóre zaskakujące:)
Przypadkiem trafiłam na blog Margaret Atwood i nie mogłam się nim nie podzielić - świetne odkrycie!

piątek, 24 czerwca 2011

Banalna sprawa

Tak zwane "pytanie o sens życia" - oto główny problem adeptów filozofii, bardzo często mających nadzieję rozwiązać go przy pomocy klasyków filozofii różnych czasów i kultur. To oczywiście się nie udaje, co czasami prowadzi do zwątpienia, darcia szat a nawet rozstroju nerwowego.
Tymczasem często okazuje się, że może chodzić o coś bardzo prostego, by nie rzec - banalnego. Na co jednak bardzo często nie zwracamy uwagi, szukając za daleko i za głęboko.
Przekonałam się o tym dzisiaj, oglądając jeden z programów kulinarnych Nigelli Lawson. Między soczystym mlasknięciem a wciągnięciem nitki spaghetti prosto z garnka, niekwestionowana mistrzyni prostego i smacznego gotowania wymruczała - łącząc epikureizm i egzystencjalizm w jednym prostym zdaniu - "najważniejsze, to nieustannie starać się samemu sobie sprawiać przyjemność; mamy szczęście, jeśli łatwo nam to osiągnąć".
Całe popołudnie zajęło mi wcielanie tej zasady w życie. No i mam szczęście, bo łatwo mi sprawić przyjemność:)
Czego i Wam życzę.

czwartek, 23 czerwca 2011

Czekając na recenzję

W nadzwyczaj złożonym świecie nauki ważne miejsce zajmuje recenzent. Z niewielką tylko przesadą można powiedzieć, że nasz naukowy los jest od niego zależny. Nie jest zatem bez znaczenia: kto zacz. Oczywiście, nie każdy może zostać recenzentem. O nie, recenzentem się nie jest, recenzentem się staje. 

I tak, za Haškiem można wyróżnić dwa typy recenzentów. Przedstawicielem pierwszej grupy jest doktor Vodák. Oj, groźny z niego krytyk. Jego założeniem jest: „ja ci dam pisać, hultaju”. Jak byśmy się nie starali, nie natrudzili, a nawet nowy przełom w nauce ogłosili – nic z tego. Odmienną postawę reprezentuje profesor Sekanina. Czytając nadesłane prace, szepce sobie pod nosem: „ależ pisz sobie, synku pisz”. Ilu byśmy głupot nie wypisali, wielkodusznie zostaną ogłoszone za warte druku.

Nie trzeba dodawać, że wszyscy lubimy Sekaninę. Jednak, otrzymawszy pozytywną recenzję od profesora, musimy pamiętać o naczelnej zasadzie panującej w logicznym świecie szanownych recenzentów: „Kogo chwali Sekanina, z tego Vodák zrobi siekaninę”.

Zainspirowane:
J. Hašek: Historia partii umiarkowanego postępu (w granicach prawa). Przeł. J. Baluch. Wyd. Literackie. Kraków 1987.

czwartek, 16 czerwca 2011

Leopold, grodu Dublina lord

16 czerwca 1904 roku Stefan Dedalus wyszedł o godzinie 8.00 na miasto. Równocześnie Leopold Bloom, wyjaśniwszy żonie pojęcie „metempsychoza”, opuścił dom. Tak rozpoczęła się najważniejsza w literaturze jednodniowa wędrówka. Ten dzień jest nie tylko dobrym pretekstem zasmakowania słodko-gorzkiego guinnessa, ale – kto odważniejszy – niech zaśpiewa:

Lal o lal o ra
Skalisty trakt do Dublina


Do poczytania:
J. Joyce: Ulisses. Przeł. Maciej Słomczyński. PIW. Warszawa 1969.

Krytyka przeżuwającego rozumu

Wczorajszej nocy skończyłam czytać Amerykańskie apetyty Joyce Carol Oates. To moje pierwsze zetknięcie z amerykańską pisarką i z całą pewnością mogę stwierdzić, że nie ostatnie.

Książka promowana jest przez wydawcę jako „prawdziwy smak American dream” i coś w tym jest, chociaż – jak to zwykle bywa z reklamowymi sloganami – nie do końca. Pokrótce ujmując, Amerykańskie apetyty to opowieść o współczesnej rodzinie, z pozoru szczęśliwej, kryjącej jednak (jak to zwykle bywa) swoje sekrety, dramaty i niedopowiedzenia. Życie jednak toczy się spokojnie, aż do pewnego wieczoru. Rezultatem sekwencji pozornie niewiele znaczących wypadków jest tragiczne zdarzenie, które zmienia całkowicie życie bohaterów książki. Oates wplata w tę współczesną historię aluzje, naprowadzające czytelnika na mityczne wątki nieuchronności tragedii, fatum, odkupienia (no cóż, za Eliadem można powiedzieć, że każda kultura ma takie sacrum, na jakie zasługuje...).

Skąd jednak tytuł dzisiejszego wpisu?

W trakcie czytania zatrzymałam się przy jednej ze scen, podczas której główny bohater, naukowiec (Ian, mąż Glynnis i ojciec Bianki; pracownik Instytutu Naukowego, ekspert w dziedzinie demografii) odpoczywając nieopodal hotelowego basenu, obserwuje bawiące się i uczące się pływać dzieci.

Myślał, czy on też tak bawił się z Bianką; oczywiście, że nie, bo skoncentrowany na swojej pracy, z umysłem nieustannie coś przeżuwającym, scedował takie przyjemności, takie najprawdziwsze i najprostsze uciechy na Glynnis”.

To daje do myślenia, choć jest najprostszą z obserwacji, choć to najprostszy wniosek płynący z obserwacji siebie i świata. Podoba mi się to sformułowanie (szczególnie, że przypisano je pracownikowi nauki) – przeżuwający umysł. Cóż bowiem po tych nieustannie przeżuwanych myślach, skoro zasłaniają nam one wszystko inne?

Joyce Carol Oates, Amerykańskie apetyty, tłum. Regina Triba-Wosik, Wydawnictwo Znak, Kraków 2001.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Filozof – nieustraszony łowca potworów

Każda mitologia ma swe potwory. Także filozoficzna. Borges i Gondowicz – z nie małą pomocą – opisali już kilka przypadków: złośliwy demon Kartezjusza, daimonion Sokratesa, posąg metafizyczny Condillaca, zwierzę Lotzego, mrówka aprioryczna, nadczłowiek. Można dodać jeszcze: dziwotwora intencjonalnego, Lewiatana czy Dasein.

Więcej miejsca – w filozoficznym bestiariuszu – należy poświęcić potworowi zwanemu „ja transcendentalne”. Bestya to niezwykle groźna. Jej prawdziwa natura wciąż wymyka się badaczom. Przeważa jednak opinia, potwierdzona między innymi opinią słynnego zoologa Ptaszora, że mamy do czynienia z pasożytem przypominającym Białego Wyraka zamieszkującego stare kominy. Wątpliwości zgłosił zacny filozof Kant, który odkrył ślady bestii już u starożytnych. Atakuje znienacka, na początku chory traci wzrok, potem słuch i czucie. Wypadanie włosów jest pierwszym objawem utraty poczucia rzeczywistości. Żywi się wszelaką spekulacją, nie omieszka zasmakować dobrego piwa. Rzekomo częste spożywanie zupy pomidorowej może zapobiec rozwojowi parazyta. W odróżnieniu od Wnętrzaka pasożytuje tylko na ludziach, acz – jak głosi badeńska legenda – zaatakował raz stado owiec. Współcześnie trzyma się raczej terenów bagnistych. Z rzadka atakuje kobiety.

Ten skromny aneks, choć ważny, zapewne nie wyczerpuje pełnego opisu wszelkich potworów, elfów, smoków, fruwających psów, faunów. Dlatego na koniec warto jeszcze raz przywołać apel Borgesa: „Prosimy ewentualnych czytelników z Kolumbii czy Paragwaju, aby nam przekazywali nazwy, wiarygodny opis oraz informacje o najcharakterystyczniejszych obyczajach potworów ze swych okolic”.

Do poczytania:
J.L. Borges (współpraca Margarita Guerrero): „Zoologia fantastyczna”. Przeł. Zofia Chądzyńska. Wyd. Czytelnik. Warszawa 1983 (J.L. Borges: „Księga istot zmyślonych”. Przeł. Zofia Chądzyńska. Wyd. Prószyński i S-ka. Warszawa 2000).
Jan Gondowicz: „Zoologia fantastyczna. Uzupełniona”. Wyd. CiS. Warszawa 2007.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Wujek dobra rada

Nie jest tajemnicą, że Artur Schopenhauer nie był człowiekiem nazbyt sympatycznym. Powiedzmy wprost, był męczący i nieznośny. Nie cierpiał swej matki, która nie opiekowała się umierającym ojcem, siostry – za jej brzydotę (sam był bowiem – jak wiadomo – niezwykle urodziwy), Hegla – bezczelnego składacza niedorzeczności, wreszcie, tych wszystkich tępych czytelników, którzy go nie rozumieli. Z wzajemnością zresztą. I tak, matka zabraniała mu uczestniczyć w jej wystawnych weimarskich kolacjach – a już broń Boże prowadzić z gośćmi dysputy filozoficzne. Awantura gotowa.
Nic dziwnego, że mając takie doświadczenia w swym późnym dziele „Aforyzmy o mądrości życia” daje nam dobre rady dotyczące naszego zachowania. Jak to powinniśmy się zachowywać między ludźmi. Taki savoir vivre, nie tylko przy filozoficznym stole. Czytając książkę Schopenhauera cały czas miałem przed oczami jego dokuczliwą naturę. Doświadczenie na pewno nie służyło mu pomocą.
Zastanawiając się nad tym paradoksem Schopenhauera – czy może nie chodzi tu jedynie o erystyczne granie głupa – znalazłem u niego dwie maksymy, które nieco rozjaśniają tę sprzeczność.
Po pierwsze: głupotą jest domagać się od filozofa, by żył zgodnie z własnymi poglądami. Proste, jak mogłem dać się nabrać. Po drugie – ważniejsze – w świecie człowiek ma tylko dwie możliwości: samotność lub pospolitość. Jeżeli szukamy towarzystwa, oznacza to, że jesteśmy ubodzy duchem. Wielkość duchowa pociąga za sobą nietowarzyskość. Ot i cała tajemnica braku sympatyczności Artura Schopenhauera. Po prostu – człowiek ducha.